czwartek, 30 października 2008

Buggy z Jose Marią

27.09.2008


W Natal (i na całym wybrzezu) tysiące ludzi zyje z organizowania wycieczek buggy - małymi, plastikowymi samochodami z otwartym tyłem, przystosowanymi do jazdy po piasku. Siedzi się z tyłu, na podwyzszeniu, dzięki któremu widać wszystko przed pojazdem. Jedyny punkt zaczepienia to wąska metalowa rurka, której mozna się trzymać podczas jazdy - jak się później okaze, bez niej straciłbym zęby i kilkakrotnie wyprzedziłbym buggy przelatując nad dachem. Bugueiros (kierowcy tych wehikułów) znają okolicę jak własną kieszeń i zawsze wiedzą gdzie się udać, aby ich gość miał dość wrazeń.


Nasz bugueiro - Jose Maria - był wyjątkowy. Oprócz tego, ze mógłby bawić się na balu sobowtórów Fidela Castro, był nadzwyczaj spokojny (rzadka cecha wśród Brazylijczyków, którzy zyją z turystów) i chętny do snucia przeróznych opowieści. Szczególnie to docenialiśmy, poniewaz słabo znał angielski. Za kazdym razem, gdy brał do ręki słownik i przerzucał strony, wiedzieliśmy, z zaraz zacznie się kolejna historia - przygotowywał sobie odpowiednie słówka... To było naprawdę miłe, bardzo sie starał.
Ruszyliśmy. Przejechaliśmy przez Natal, wjechaliśmy na gigantyczny most linowy nad Rio Potengi. Chwilę później zjechaliśmy z głównej drogi w stronę Redinha, jednej z przybrzeznych wiosek. Tereny dość szemrane, sam bym się tam nie zapuścił. Przejezdzaliśmy przez rzędy sklepików, straganów i grup stojących w cieniu ludzi, którzy leniwie obserwowali przejezdzające samochody. Wszędzie panował lekki chaos i bałagan, który dziwnie pasował do otoczenia, w zadnym wypadku nie raził. Uporządkowany krajobraz nie pasuje zresztą do Brazylii.



Po chwilowym sprincie po plazy podjechaliśmy pod pierwsze wydmy - Dunas de Genipabu. Jose Maria zatrzymał buggy pod palmą i niespiesznie zabrał się do spuszczania powietrza z opon - na napompowanych nie da się jeździć po wydmach. Zaczęła się zabawa, w której ratunkiem dla nas była wyłącznie metalowa rurka, o której juz wspomniałem. Szybkie podjazdy pod górę, przejazdy przez hopki, nagłe dohamowania, ślizgi bokiem z krawędzi wydmy i nagłe zjazdy w dół po naprawdę ostrym kątem... Te ostatnie były szczególne - Jose Maria rozpędzał buggy, zblizał się do krawędzi wydmy, nie mieliśmy zielonego pojęcia, co się za nią znajduje. Przed skokiem widzieliśmy przed sobą niebo, po skoku - piasek, błędnik głupiał, a rurka po raz kolejny utrzymywała nas na pokładzie. Mogliśmy polegać wyłącznie na sile własnych mięsni, raczej nie na rozsądku naszego bugueiro - nasze spojrzenia raz po raz spotykały sie w lusterku wstecznym, im byliśmy bardziej przerazeni, tym szerzej sie uśmiechał. Con emocao.

Na szczycie wydmy zrobiliśmy sobie przerwę na złapanie kilku oddechów. Rozciągał się z niej wspaniały widok na Lagoa de Genipabu - granatowo-zieloną lagunę. Podchodzimy na skraj wydmy - jest ostry, widać, ze jeden krok za daleko moze skutkować osunięciem się piasku i efektownym sturlaniem się wprost do wody (jest wysoko!).



Po chwili podjezdzamy na drugą stronę wydmy, skąd roztacza się wspaniały widok na Praia de Genipabu - zatoka, szeroka plaza, trochę brunatnych skał, dyskretny bar na plazy, pięknie...



Jadąc dalej mijamy kilka abstrakcyjnych miejsc, np. manufakturę pomników z przyuliczną wystawą przykładowych kamiennych postaci (ładnie komponowałyby się z krasnalami ogrodowymi). Dojezdzamy do Rio Ceara di Mirim - niewielkiej rzeki, przez która musimy się przeprawić. Rozpieszczony cywilizacją Europejczyk myśli w takiej sytuacji o promie. Tu jest znacznie ciekawiej - rolę promu pełni mała, czerwona tratwa, która mieści jeden samochód (na centymetry), a napędzana jest za pomocą kija odpychanego rękoma od dna. Nasz "napęd", czyli wesoły Brasiliero, nie ma zbyt duzo pracy - przeprawiamy sie podczas odpływu, więc rzeka jest wąska.


Lądujemy na drugim brzegu, a w zasadzie na odkrytym korycie rzeki. Po chwili orientujemy się, ze jedziemy po dywanie z małych, białych krabów, które w ostatniej chwili chowają się przed kołami do małych dziurek w piasku. Wyglądają jak rozrzucone wokół niedopałki.

Znów jesteśmy na plazy, tym razem to Praia do Barra do Rio. Mijamy grupki dzieciaków grających w piłkę (trzy splecione kije na bramkę, piłka i zabawa na cały dzień). Jose Maria zatrzymuje się przy starszej kobiecie sprzedającej kokosy pod parasolem - znajoma, więc trzeba zamienić parę słów i wymienić serdeczności. Brasil!


Następny przystanek - Praia do Pitangui - to mała, rybacka wioska, pełna zakotwiczonych w wodzie kutrów. Rybacy naprawiają jeden z nich metodą low-cost - odpływ pozostawia statek na piasku, przypływ go zabierze - męzczyźni mają czas na pomalowanie burt. Kilku chłopców na plazy robi szybki przegląd zdobyczy morskich - rozkładają na piasku wielkie muszle, ryby, kraby i krewetki, ich ojcowie szykuja się do następnj wyprawy w ocean.


Ostatnie plaze, które odwiedzamy, to Muriu i Jacuma. Są piękne, szerokie i wyludnione. Kończą je małe wydmy, z których wyrastają równe rzędy palm, zamykających krajoraz. Fantastyczne.

Zawracamy w stronę Natal, zjezdzamy z plazy w stronę Lagoa de Jacuma - laguny podobnej do Genipabu, jednak wyraźnie większej, otoczonej wyzszymi wydmami. Popijamy z Jose Marią agua de coco, Gosia przygotowuje się na lokalną atrakcję w postaci aerobundy.


Na szczycie wydmy zakotwiczono kilka stanowisk, z których przeciągnięto na drugi brzeg laguny grube liny. Nieszczęśnika ładuje się do prowizorycznego siedziska (trzy związane ze sobą pasy) po czym zwalnia się blokadę, pasazer zjezdza na linie w dół, zbliza się do powierzchni wody, robi kilka efektownych kaczek tylną częścią ciała i finalnie ląduje w wodzie. Chwilę później podpływa na tratwie Brasilero i transportuje śmiałka na brzeg. Tam czeka kolejny wynalazek - jednoosobowa kolejka szynowa, katapultująca pasazera na szczyt wydmy w kilka sekund. Jej napędem jest stary silnik spalinowy, operatorem - siedzący na silniku Brazylijczyk. Całość wygląda jak rekwizyt z filmu Kusturicy.


Potem znów ekstremalny objazd po wydmie, znów ryzykujemy utratą przedniego uzębienia, znów ratuje nas kawałek metalu, którego mozemy się trzymać. Zjezdzamy z wydmy w komplecie, bez ofiar w ludziach...

Jadąc w kierunku Lagoa de Pitangui mijamy punkt widokowy, z którego roztacza się pocztówkowy widok na okolicę. Atakują nas lokalne atrakcje w postaci tresowanej iguany (najwyraźniej nie ma dla niej znaczenia, na czyim ramieniu siedzi) czy małej małpki, która z wrazenia narobiła właścicielowi na rękę. Po przerwie na widoczki wsiadamy do buggy i docieramy do laguny Pitangui. Jose Maria zostaje w aucie i z uśmiechem mówi "you go, relax". Wkraczamy do miejsca, które z pewnością jest ambasadą raju. Płytka laguna, ciepła woda, dookoła wydmy, w wodzie stoliki i krzesła pod parasolami z liści palmowych, między stopami przepływają ławice małych rybek. Do tego z głośników sączy się Bob Marley... Co tu dodać?


Wracamy do Natal. Czas na pozegnanie z Jose Marią i wymiane serdeczności ("You are both good men", "You are the best bugueiro in Natal, Jose Maria"). To był fantastyczny dzień.


Dziurawa plaża

26.09.2008



Wieczorem wybraliśmy się na dziewięciokilometrowy spacer z Ponta Negra do hotelu. Plaza wyglądała jak sito - była usiana tysiącami małych lub większych dziurek. Mieszkają w nich różnej wielkości kraby, wszystkie mają kolor piasku, więc są prawie niewidoczne. Aby je zauwazyć, trzeba przystanąć na moment - wtedy widać, z jaką prędkością ganiają po plaży. Gdy przychodzi przypływ, wszystko zalewa woda i sito znika pod powierzchnią oceanu.
W pewnej chwili mocno sie zagadaliśmy i Gosia niemal wdeptała w piasek jednego z nich - najpewniej zaspał i nie zdążył w porę uciec. Był spory, miał rozmiar dłoni, wyobrażam sobie, że kontakt z nim nie byłby szczególnie miłym doznaniem. Po tym niedoszłym incydencie rozmowa juz się nie kleiła; Gosia z wielką koncentracją wpatrywała się w plazę, a kontakt z nią był utrudniony...


poniedziałek, 27 października 2008

Capoeira

26.09.2008

Wybraliśmy się na Praia da Ponta Negra, 9 km na południe od naszego hotelu. Z przystanku zabrał nas kierowca małego busa, najwyraźniej w specyfikacji WRC, który w szalonym tempie dowiózł nas na miejsce. Wyprzedzał wszystkich, hamował w ostatniej chwili, w dodatku wciąz patrzył w bok poniewaz prowadził ozywioną dyskusję ze znajomym. Nie załapaliśmy sie na miejsca siedzące, więc wyobraźnia nieustannie podpowiadała mi, co się z nami stanie, gdy podczas kolejnego, tym razem nieudanego manewru prawa fizyki wyrzucą nas z autobusu. Jednak udało się przeżyć.

Dojechaliśmy na miejsce, pospacerowaliśmy chwilę po plaży mijając sprzedawców kokosów, koralików, naleśników, rozmaitych przekąsek, piwa, caipirinhy, coli lajczi, którzy głośnym krzykiem reklamowali swoje usługi. Zatrzymaliśmy sie w końcu w prowizorycznym barze na plaży, ze stolikami i krzesłami zatkniętymi w piasku. Po chwili otrzymaliśmy dwie caipirinie i talerz świeżych krewetek pływających w czerwonej oliwie. Mocno wiało, część naszego dania zwiewało z talerza na wszystkie strony świata. Pysznie i pięknie.



Po krewetkach poszliśmy na kolejny spacer. Zatrzymaliśmy się na chwilę, po czym podszedł do nas chłopak i gestykulując zaprosił nas, abyśmy podeszli do jego znajomych. Przedstawił ich i padło hasło "capoeira". Potem zaczęli piętnastominutowy pokaz, który mnie oczarował.


Trzech piętnastolatków bawiło się tańcem, walką, przeróznymi figurami. Widowisko było fascynujące, robiłem zdjęcie za zdjęciem, wychodziły surrealistyczne - dziesiątki nienaturalnych, pozornie niemożliwych do wykonania akrobacji. Miękkość, płynność figur i radość wymalowana na ich twarzach robiły niesamowite wrazenie. Po pokazie spytałem jednego z nich, jak długo ćwiczy; najpierw z powazną miną uderzył się w serce wskazując, skąd bierze energię, potem zapewnił nas, ze capoeira to dla niego powazna sprawa i poświęcił jej juz 8 lat.




W ich podejściu do capoeiry było coś z religii. Być moze wynika to z jej historii, związanej z oporem niewolników. Zdając sobie sprawę z ciągłego zagrożenia płynącego ze strony kolonizatorów stworzyli sztukę walki, która czerpała z afrykańskich obrzędów. Ćwiczyli w lasach, w ukryciu. Z czasem capoeira przekształciła się w taniec, aby ławiej było ja praktykować. Co ciekawe, np. w Salvadorze była zakazana az do lat 20. XX wieku.

Wrażenie było kolosalne. Jeden z chłopaków, zegnając się, podszedł do mnie mówiąc: "You promise, these photos internet polaco". Realizuję obietnicę.

Natal - Jacob i Dżejmsi Bondżi

24.09.2008


Pojechaliśmy na krótki objazd po Natal. Obejrzeliśmy Forte dos Reis Magos, fortecę, którą w XVI wieku wybudowali Portugalczycy celem obrony Nowego Świata przed Anglikami i Duńczykami. Z boku wygląda jak wielki biały klocek, raczej mało interesujący.



Ciekawiej jest w środku - mały dziedziniec z kaplicą, wiele ciasnych pomieszczeń. Najciekawiej wygląda z góry - czerwone dachówki ładnie komponują się z błękitem i zielenią oceanu.



Nasz przewodnik, Jacob (nie mówił po angielsku), bardzo się o nas martwił. Problemy w komunikacji najwyraźniej mu doskwierały. Uznał, że najważniejsze to nas nie zgubić, więc raz po raz przypominał nam numer naszego autobusu mówiąc "zero-zero-sete, Dzejmsi Bondzi, zero-zero-sete".

Wielu Brazylijczyków w niezmiernie zabawny sposób wymawia angielskie słowa, które kończą się na "t" (robią z niego "czi"), "d" ("dżi) lub inne twarde spółgłoski. Stąd bierze się cola lajczi. Z tego, co mówi Giba - Brazylijczyk, nasz przyjaciel - ten, który powie "cola light" będzie uznany za snoba, kogoś, kto chce wszystkim pokazać, jak wspaniale opanował język angielski.

środa, 22 października 2008

Ocean

24.09.2008



Stwierdziliśmy, że najlepiej poczuć Brazylię idąc nad ocean. W okolicy naszego hotelu jest sporo pustych plaz. Niektóre z nich sa pełne glonów i dziwnych, wulkanicznych skał, mających brunatny, brudny kolor. Siedząc na piasku mozna podziwiać wspaniałą perspektywę. Ocean ma szczególny magnetyzm, przyciąga wzrok, nie sposób się znudzić jego widokiem. Mocno wieje, więc jest szczególnie piękny. Fale są potęzne, w wodzie siedzi masa dzieciaków z deskami. Wchodzimy tylko po pas, nieopodal - w Recife - jest miejsce, gdzie najwięcej osób na świecie rocznie ginie w paszczach rekinów. Mało kto, będąc dzieckiem, nie oglądał "Szczęk"... Poza tym fala zwrotna jest silna i mało bezpieczna.


Woda, w zalezności od pogody, zmienia barwy - od jasnozielonej, przez błękit, ciemny granat po rózne odcienie szarości. Spacerując po plaży raz po raz napotyka się wędkarzy, którzy w skupieniu wpatrują się w ocean. Zdaje się, ze to ich sposób na spędzanie wolnego czasu, poniewaz nigdy przy zadnym z nich nie widziałem ryby. W kazdym razie ładnie komponują się z otoczeniem.








Już w Natal - pierwsze wrażenia przybyszów z dalekiej Europy


24.09.2008



Jesteśmy w Natal - to w sumie zabawne, wybraliśmy się (po prostu) do innego miasta w Brazylii, a pokonaliśmy dystans niemal jak z Warszawy do Pirenejów. Jedna z marszrut proponowanych przez Lonely Planet liczy 12500 km, w samej Brazylii...

Wygląda na to, że odtąd możemy zapomnieć o komunikacji werbalnej - zostają nam wyłącznie ręce. Przedstawicielka agencji turystycznej nie mówi po angielsku, kieruje nas ruchami rąk do shuttle busa. Podczas przejazdu do hotelu (jak się domyślamy) opowiada o Natal, raz na jakiś czas podchodzi do nas próbując cokolwiek przekazać, lecz za każdym razem macha ręką w geście rezygnacji.

Od tej pory czujemy się jak obcy - ludzie, słysząc nasz język, dziwnie na nas patrzą, rozmawiają o nas w naszym towarzystwie - nic nie rozumiemy. Próbuję skojarzyć cokolwiek choćby z francuskiego, jednak ludzie mówią w tempie które uniemożliwia jakikolwiek kontakt. Trudno. Z czasem zacznie mnie to bawić. Prawdziwi poligloci, którzy w swych planach ominęli portugalski, muszą czuć sie w Brazylii nieswojo - co z tego, że znasz wiele języków, skoro czujesz się tak jakby twój aparat mowy był narzędziem zbędnym... W efekcie w kazdej sytuacji w ruch idą ręce.

Miejsce, w którym sie zatrzymaliśmy, jest dziwne. Pierwsze skojarzenie - hotel z filmu "Zawód - reporter" z Nicholsonem, mimo, że jest spory, panuje w nim specyficzny bezruch, powietrze stoi w miejscu. Gdzieniegdzie, niemal bezszelestnie, krzątają się ludzie z obsługi. Architektura hotelu (podobnie, jak większości budynków w Natal) jest przedziwna - to połączenie koncepcji gierkowskiej ze stylem śródziemnomorskim. Nawet nowe budynki mają dość banalne, geometryczne formy, ożywiają je tylko czerwone dachówki i kolorowe elewacje. W mieście jest mnóstwo budynków w stanie przejściowym - są właśnie budowane, właśnie burzone, chwilowo opuszczone lub przebudowywane. Tworzy to wrażenie ogólnego chaosu, wszędzie zalegają masy gruzu i śmieci - widać, że w miasto jest zywą tkanką, organizmem, który wciąz się zmienia. Po jakimś czasie zauwaza się ciekawe detale - przykładem jest nasz hotel. Recepcja i cały parter to przestrzeń, której nie da sie zamknąć - nie ma okien. Przy tym klimacie to naturalne, jednak dla naszej szerokości geograficznej w pierwszej chwili trudne do pojęcia.

niedziela, 19 października 2008

Czekając na palmy, caipirinię na plaży i fale oceanu...

23.09.2008
Czekając na lot do Natal spędziliśmy kilka godzin na lotnisku w Guarulhos. Siedząc przy kawie można poobserwować ludzi, którzy w Brazylii tworzą prawdopodobnie jedną z najciekawszych konfiguracji rasowych. Pochodzą z trzech głównych korzeni. Biały to wynik europejskiej kolonizacji, czarny - czasów niewolnictwa, w których do Brazylii przywieziono ponad 3 mln mieszkańców Afryki. Trzeci korzeń to rdzenna ludność, zamieszkująca tereny Ameryki Południowej przed okresem ekspansji europejskiej. Te trzy źródła dodatkowo wzbogacają japońscy imigranci, którzy pojawili się w Brazylii na początku XX w. Wszystkie razem tworzą nieskończoną liczbę typów urody, dzięki czemu przyglądanie się ludziom staje się jeszcze bardziej pasjonujące niż zwykle. Niemal każda twarz ma w sobie coś interesującego.

Ciekawa rzecz - w miejscach, w których panuje duży ruch (lotniska, hotele) kręci się mnóstwo osób zajmujących się zawodowo skakaniem wokół zdezorientowanych turystów - proponują pomoc w przeniesieniu bagaży, reklamują z pewnością najlepszą w mieście korporację taksówkową i naganiają do wolnych wozów; każdy, nawet marny hotel zapewnia obsługę portierów. Wszyscy sa odpowiednio ubrani, więc najprawdopodobniej są legalnie zatrudnieni. Początkowo zdaje się, ze nie ma to ekonomicznego uzasadnienia - utrzymanie tylu pracowników musi przeciez sporo kosztować. Być moze jest jednak inaczej - pensje minimalne w krajach rozwijających się (a takim wciąz jest Brazylia) nie są zazwyczaj wysokie. Ludzie ci są zapewne zatrudnieni na groszowych pensjach po to, aby mogli zarobić jakiekolwiek pieniądze z napiwków. Te zresztą przekazuje się z przyjemnością - wszechobecni "pomocnicy" są zawsze uśmiechnięci, życzliwi i sympatyczni. Ich uśmiech jest naturalny, ma niewiele wspólnego ze standardami europejskich korporacji typu "zestaw zwykły czy powiększony?" a la McDonalds. Sprawiają wrazenie ludzi szczęśliwych; moze to po prostu naturalna, wynikająca z mentalności (i całorocznego słońca) pogoda ducha...? Nie wiem, w każdym razie dla mnie bomba.

sobota, 18 października 2008

Bem vindo ao Brasil!

22.09.2008

Wylądowaliśmy na lotnisku w Sao Paulo.

To koniec naszego planu.

Jestem zdecydowanym zwolennikiem takich wyjazdów, gdzie niekoniecznie planuje się każdy dzień. Fakt - jest czasem nerwowo, czasem bywa drożej, zdarza się nocować w dziwnych miejscach... Jest jednak ciekawie.
Tuż przed wylotem ustaliliśmy, że pierwszy tydzień chcemy spędzić odpoczywając po całym roku zasuwania w jakimś pocztówkowym krajobrazie. Dlatego trafiliśmy do lotniskowego biura podróży, gdzie z pomocą mówiącego po angielsku Andre (wtedy jeszcze nie wiedziliśmy, że znajomość angielskiego to w Brazylii cecha tak dalece deficytowa; nie docenialiśmy) zarezerwowaliśmy wakacje w Natal w wariancie dla europejskiego emeryta - hotel ze śniadaniem, przelot, transport z lotniska. Nasze oczekiwania - spokojne miejsce, ciepłe powietrze, ocean, plaża i totalna regeneracja - były spełnione w 100%.
Było już późno, więc Andre zorganizował nam hotel - samolot mieliśmy dopiero następnego dnia. Do hotelu Monaco zawiózł nas szaleńczym slalomem między samochodami kierowca busa. Cóż, w Formule 1 zawsze jeździło wielu Brazylijczyków, moze po prostu oni tak mają.
Monaco - hmmm...., brzmi dumnie, ale jak wiadomo nazywa się w ten sposób hotele, które efektownym szyldem starają się nadrobić braki w gwiazdkach. Tak tez było w tym przypadku. Dojechaliśmy tam pokonując sieć ciasnych uliczek w szemranej dzielnicy Guarulhos. Sam hotel, z wyglądu bloczek a la Gierek, klimatem przypominał miejsce w którym robi się ciemne interesy lub przezywa chwile rozkoszy. Był jednak czysty i tani, więc idealny. Chcieliśmy tylko odpocząć i podjąć próbę opanowania jetloga. Zanurkowałem do minibaru po swoje pierwsze w zyciu brazylijskie piwo, popatrzyłem z okna na zycie okolicznych ulic i zakończyłem pierwszy dzień na obcej ziemi.

Start - info na początek

Mimo, że nie mam natury bloggera, zdecydowałem się wstukać tu nieco informacji z naszej wyprawy. Powody są dwa. Pierwszy to szwankująca pamięć, która zaciera detale, a z czasem - cale zdarzenia. Drugi - egoistyczny; po prostu w Brazylii i BA bylo genialnie i mam ochotę w kólko sobie o tym przypominac...