niedziela, 16 listopada 2008

Kierunek - Balneario Camboriu

Żegnamy Natal i beztroski relaks, pakujemy się w samolot i lądujemy ponownie w Sao Paulo. Czeka nas mały maraton - od wylądowania mamy godzinę na odbiór bagażu, odprawę i znalezienie się na dworcu autobusowym Tiete (a to spory kawałek). Udaje się - późnym wieczorem, obładowani masą tobołków dojeżdżamy na miejsce. Już wiem, co czują obcokrajowcy gdy zaczynaja wizytę w Polsce od Warszawy Centralnej. Tiete to ponury, betonowy kolos, wewnątrz panuje półmrok, jest groźnie i ponuro. Kręci się tam mnóstwo podejrzanych gości, zdecydowanie nie wyglądających na podróżników. My z kolei rzucamy się w oczy tak bardzo, jak to tylko możliwe - na plecach stelaże, na ramionach i w rękach przerózne siatki, kapelusze i inne turystyczne gadżety - z takim wyglądem wprost prosimy się, aby nas obrobić i ogołocić z całego dobytku. Nerwowo spogladamy za zegarek, w końcu nasz autobus podjezdza, pakujemy sie do środka - uff, udało się.
Transport autobusowy jest w Brazylii świetnie rozwinięty - busem mozna dotrzeć wszędzie, bez znaczenia, czy dystans to 100 czy 3000 km. Ich popularność to efekt dwóch czynników - po pierwsze, bilety lotnicze są drogie i mało kogo na nie stać. Po drugie - kolej w Brazylii praktycznie nie istnieje. Jedyna mozliwość to autokar. Podrózowanie nimi zajmuje mnóstwo czasu, tego jednak Brazylijczykom nie brakuje. Trzeba przyznać, ze plusem jest jakość autobusów - te, którymi jeździliśmy, były nowe lub prawie nowe, miały szerokie, wygodne fotele i mnóstwo miejsca. Przy dłuzszych kursach przewoźnicy proponują dwa standardy. Zwykły, convencional, jest i tak na niezłym poziomie. Pamiętam jazdę z Warszawy o Lyonu - było to koszmarne przezycie; przy europejskich autokarach brazylijski convencional to business class. Dla bardziej wymagających pozostaje leito - jeszcze szersze fotele, które mozna rozłożyć przekształcając je w niemal łózko, mnóstwo miejsca na nogi, bar z napojami i kanapkami. Bilety sa drozsze, ale przy długich trasach warte przemyślenia.

Trzeba zwrócić szczególną uwagę na ubiór - w nocy kierowcy okrutnie schładzają wnętrze, pewnie bronią się w ten sposób przed snem. Oznacza to 15 st. w kabinie, dreszcze i bezsenność - o ile nie zabierze się ze sobą śpiwora lub swetra. Mi się udało zasnąć jakieś 30 minut przed dotarciem do Balneario, w związku z czym niemal przespaliśmy nasz cel. Nikt się specjalnie tym faktem nie przejął - mało brakowało, a dojechalibyśmy do Ararangua, kilkaset kilometrów dalej...

Camboriu wita nas deszczem, jest zimno (jesteśmy na południu Brazylii), pusto i smętnie. Taksówkarz zabiera nas do Giby. Po kilkuminutowym dzwonieniu w końcu otwiera drzwi - prawdopodobnie pierwszy raz w zyciu wstał tak wcześnie.





Balneario to małe miasto - kurort nad oceanem, które powstało w połowie XX wieku. Liczy ok. 80 tys. mieszkańców, ale w sezonie przewija sie przez nie milion osób. Na szczęście październik to w Brazylii wczesna wiosna, więc jest pusto i przyjemnie.
Atmosfera w Balneario jest raczej kameralna, mimo wszechobecnych, nadmorskich wieżowców, na których developerzy zbijają fortuny. W mieście pełno jest barów i restauracji w każdej grupie cenowej. Naszym ulubionym miejscem stała się Italiano Cafe, gdzie na powierzchni bez mała 20 m2 umieszczono 8 stolików. Ten, kto ma więcej niz metr siedemdziesiąt raczej tam nie usiądzie, jezeli jednak da radę, musi co kilkadziesiąt sekund zmieniać pozycję aby nie zdrętwieć. Właściciel, wyglądający na najszczęśliwszego człowieka świata, nieustannie robi sobie z gości zarty. Przy okazji podaje wyśmienitą kawę.
Miasto jest ciekawie połozone - między oceanem a pasmem wzgórz, z których mieszkańców dogląda Cristo Redentor, podobny do tego w Rio. Wersja z Camboriu trzyma w dłoni coś na kształt wielkiego reflektora, który, jak twierdzi Giba, skutecznie utrudnia sen wielu mieszkańcom.

Będąc przez kilka dni w BC odwiedziliśmy dwa ciekawe miejsca - meksykańską tawernę Guacamole i Rodizio. Guacamole to nieustanna fiesta przy akompaniamencie meksykańskiej kapeli, piękne kelnerki, a przede wszystkim - Tequilero. To gość, który pojawia się przy stole po zamówieniu tequili. Ma wielkie sombrero i dwie kabury, z których wystają flaszki. Pierwszym ruchem unieruchamia głowę klienta, ustawiając ją w pozycji pisklaka w gnieździe (dziobem do góry). Następnie wlewa do gardła pierwszą porcję. Potem na kilka sekund daje się niszczęśnikowi otrząsnąć, nalewa do kieliszka kolejny przydział, wstrząsa nim i kaze wypić. Po przełknięciu zawartości chwyta oburącz za głowę ofiary i kręci nią z taką siłą, ze w trakcie akcji traci się wiarę, ze powróci na miejsce. Efekt - dwie porcje sieją w człowieku totalne spustoszenie. W moim przypadku oznaczało to brawurowy taniec z pięćdziesięcioletnią szefową kuchni w pełnym gastronomicznym umundrowaniu.


Drugim ciekawym miejscem było Rodizio - knajpa o wyglądzie jadłodajni, gdzie płacąc zawsze tą sama sumę ma się do dyspozycji bogaty bar sałatkowo-deserowy, a przede wszystkim gości, którzy raz po raz podchodzą do stolika proponując przerózne rodzaje mięs z rusztu. Jest ich kilkanaście (moze kilkadziesiąt?). Kelnerzy pojawiają się znacznie szybciej niz czas, którym się dysponuje aby uporać się z kolejną porcją. Wtedy jedynym ratunkiem jest tabliczka, która z jednej strony jest zielona (napis SIM), z drugiej - czerwona (NAO). Kelner widząc czerwień omija stolik, a NAO ratuje człowieka od śmierci z przejedzenia. Przezyłem 14 dokładek - wołowiny, wieprzowiny, cielęciny, jagnięciny, kurczaka - steków, zeberek, podrobów, dosłownie wszystkiego. Badałem granice elastyczności zołądka trzymając dłoń na NAO, narazając się na oglądanie zasmuconych twarzy kelnerów wyraźnie zawiedzionych moimi małymi mozliwościami.