piątek, 17 kwietnia 2009

Bs As

Ostatni tydzień poświęciliśmy na Buenos. To miasto chodziło za mną od dłuzszego czasu, atakował mnie dziwny magnetyzm miejsca, o którym właściwie nic nie wiedziałem.

Zastanawialiśmy się, jak tam dotrzeć - do wyboru mieliśmy samolot (szybko, drogo, wygodnie) lub autobus (taniej, dłuzej, równie wygodnie). Ze względów ekonomicznych i krajobrazowych wybralismy drugą opcję - oznaczała 400 reali i 25 godzin jazdy. Udaliśmy się na dworzec w Balneario po bilety. Pan w okienku poprosił o mój paszport, po chwili nerwowym gestem zwrócił dokument mówiąc, ze dane są niepełne i nie moze wystawic biletu. Brakowało daty urodzenia. Okazało się, ze za stronę tytułową wziął wklejkę z wizą białoruską. Ambitnie - nie zniechęciła go nawet cyrylica.

Podróz zaczęła się marnie - po przejechaniu 10 km okazało się, ze nawaliły hamulce. Sytuacja przerodziła się w sześciogodzinny, nieplanowany postój. Nikt się tym specjalnie nie przejął, jest coś cudownego w brazylijskim podejściu do czasu. To, co w Polsce zakończyłoby sie krzykiem, groźbami lub rękoczynami, tu było najzwyklejszą okolicznością, którą nalezy przyjąć z uśmiechem na ustach. Po godzinie pojawił się młody mechanik, który zanurkował w silniku i zniknął na dobre trzy godziny. W międzyczasie wykonano kilka kursów do sklepu po części, bez nerwów, spokojnym tempem. Mechanik po serii zabiegów uzdrawiających opuścił komorę silnika, spokojnie zapalił papierosa i wdał się w rozmowę z pasazerami. Na koniec wszyscy uściskali się, podziękowali ekipie za skuteczną akcję reanimacyjną i rozstali w pogodzie i dobrym nastroju.



Granicę brazylijsko - argentyńską przekraczaliśmy nad ranem. Pogranicznik zadawał nam pytania, my jak zwykle nie wiedzieliśmy, o co chodzi, jak zwykle nikt nie mówił w zadnym obcym języku - standard, przywykliśmy. Między słowami wyłapałem, ze brakuje mu karteczki, którą najpewniej otrzymaliśmy przy wjeździe do Brazylii. Gosia ją miała, ja nie - prawdopodobnie wyfrunęła z paszportu. Był to problem, poniewaz ilość karteczek nie była zgodna z ilością pasazerów. Szczęśliwie wizja zmudnego i długotrwałego wyjasniania sprawy na tyle zniechęciła urzędnika, ze w końcu wbił stempel w paszport i przykazał, aby pilnować karteczek w przyszłości. Pieczątka pojawiła się w rubryce "children", co uznałem za przepowiednię - moje przyszłe dzieci muszą przyjśc na świat w Brazylii. Na kolejnych granicach celnicy konsekwentnie wbijali stemple w tej samej rubryce.

Przejście graniczne miało senny, prowincjonalny klimat, kojarzyło mi się z granicami w Meksyku, obrazami malowanymi w amerykańskich filmach. Mijała je masa starych, ledwo trzymających się kupy amerykańskich wraków, rdzewiejących cięzarówek i starych garbusów. Wewnątrz zazwyczaj znajdował się komplet pasazerów, zazwyczaj wszyscy naraz palili, więc rozpoznanie twarzy stanowiło spore wyzwanie dla straży granicznej. Po przejściu kręciła się masa bezpańskich psów - samobójców, które pędem wbiegały pod koła ruszających samochodów zmuszając kierowców do karkołomnych manewrów. Hordy kundli ujadały przy tym bez przerwy.

Późnym popołudniem, po 31 godzinach, dotarliśmy do Buenos Aires. Jedną z tanich i wszechobecnych taksówek dotarliśmy do hostelu w San Telmo. Doskonałe miejsce - blisko ścisłego centrum, jednak w dzielnicy, której szczęśliwie nie dotknęły pocztówkowe renowacje. Stare, piękne, czasem walące się kamienice, pełne klimatu podwórka, wszechobecne graffiti, małe, undergroundowe sklepiki, knajpy, bary i winiarnie. Po zmierzchu dzielnicą rządzili cartoneros, spadek po kryzysie ekonomicznym - ludzie zyjący z tego, co juz niepotrzebne innym.

Sam hostel (Hostel Inn tango City) powstał w ciekawie zaaranzowanej starej kamienicy - mamy więc marmurowe schody, piękne, kute poręcze, przy tym krwistoczerwone ściany i nowoczesną aranzację. Wszystko razem tworzy klimat błyskawicznej adaptacji - po chwili czuliśmy się jak u siebie.



Juz pierwsze minuty spędzone w Argentynie zrodziły we mnie natręctwo myśli o steku i czerwonym winie, więc pierwszy dzień zakończyliśmy w kameralnej parilli na Estados Unidos. Była wołowina, był pyszny cabernet, było poczucie, ze wyjazd do BA był najlepszym pomysłem naszej południowoamerykańskiej eskapady.

Następnego dnia wstaliśmy rano, zjedliśmy hostelowe śniadanie (bułka z dzemem) i ruszyliśmy do miasta. Naszym sposobem na Buenos było przemierzanie miasta w każdą stronę na własnych nogach. Dzięki temu, mając niespełna 3 dni na miejscu, sporo zobaczyliśmy. Dziennie pokonywaliśmy kilkanaście kilometrów, zapuszczając się w niezliczone zaułki, małe uliczki i wielkie aleje. Ta metoda miała minusy - wieczorem musieliśmy trzymać nogi w górze, rano nogi nie współpracowały, ale mimo wszystko było warto.



BA robi wrazenie juz od pierwszych minut. Europejczyk czuje się w nim dziwnie znajomo - architektura, układ ulic, ludzie, wszystko przypomina europejskie miasta. Gdy jednak spojrzy się głębiej, kazdy z tych elementów ma swoją wyrazistą specyfikę. Architektura to mieszanka róznych spotykanych w Europie stylów, wzbogaconych o detale o lokalnym charakterze. To sprawia, ze efekt końcowy jest niepowtarzalny. Dla mnie, laika, było to po prostu ciekawe - wyobrazam sobie, ze znawca tematu dostawałby w BA nieustannych wypieków.




Budynki w róznym stanie technicznym tworzą piekną kompozycję - ścisłe centrum jest zadbane i odrestaurowane, z pozoru nudniejsze. Spacer po Microcentro oraz Congreso y Tribunales pozwala jednak przyjrzeć się pięknej architekturze, przebić się w tłoku Floridy, gdzie pośród niezliczonych sklepów na kazdym kroku napotyka się sprzedawców artykułów wszelakich, którzy przekrzykując się tworzą swoistą melodię tej ulicy.

Mozna tez poobserwować pędzących we wszystkich kierunkach ludzi z lokalnego city. Tu jest najbardziej europejsko.



Dzielnice peryferyjne są niedoinwestowane, ale dzięki temu widać w nich więcej prawdziwego zycia - krzątających się mieszkańców, małych, teoretycznie niemających racji bytu sklepików, starych, pięknych amerykańskich samochodów. Takie było nasze San Telmo.



Jeszcze inny klimat proponuje Recoleta - spokojna, prestizowa dzielnica, której sercem jest zjawiskowy cmentarz. Tworzy on "miasto w mieście" - nie ma na nim grobów, które spotykamy na znanych nam cmentarzach. Znajdują się tam wyłącznie grobowce, poprzecinane prostopadłymi alejami. Przypomina miasto w mikroskali. Rozmach niektórych grobowców świadczy o tym, ze chowano tam wyłącznie lokalną elitę. W jednej z alejek napotykamy grób Evy Peron, który jest głównym kierunkiem obieranym przez turystów odwiedzających Recoletę. Co ciekawe, usłyszeliśmy, ze Madonna wcielając się w jej rolę powaznie poirytowała Argentyńczyków - Eva jest dla nich postacią tak wazną, ze uznali to za świętokradztwo...




Barrio Norte to z kolei sieć niezliczonych, ciasnych uliczek z stekami skepów, barów i restauracji. W dzielnicy dominuje szeroka, wiecznie zatłoczona Avenida Santa Fe - aleja prowadząca do Palermo, prestizowej, nieco snobistycznej dzielnicy mieszkaniowo-sklepowo-knajpowej. Uliczki otaczające Plaza Palermo Viejo skrywaja dziesiątki małych sklepików przedziwnych marek odziezowych, których zapewne nie da się spotkać w zadnym innym miejscu na świecie. Raj dla osób lubiących oryginalny outfit. Wszystkiemu towarzyszy niska, kameralna zabudowa i wolno płynący czas. Moje skojarzenia kierowały mnie w stronę Saskiej Kępy, moze nieco na wyrost.

Turystyczne La City z Plaza de Mayo i Casa Rosada jest ładne, ale zachwyca najmniej. Ciekawiej robi się w kierunku południowym, idąc przez Montserrat do San Telmo. Więcej chaosu, więcej ruiny, mnóstwo przyjemnego klimatu dzięki undergroundowym sklepikom z mydłem i powidłem, małym lokalnym restauracjom, antykwariatom i wszechobecnym starym samochodom. Pierwsze skojarzenie to Barrio Alto w Lizbonie, tu jednak jest jeszcze ciekawiej, moze za sprawą latynoskiego ducha chaosu, który podwyzsza temperaturę... Oprócz tego w San Telmo, konkretnie w La Brigadzie jadłem najsmaczniejszy stek świata, a takich rzeczy łatwo się nie zapomina.

Wieczorem, jak kazdy znajdujący się w BA turysta, szukaliśmy tanga. Trafiliśmy do Confiteria Ideal, pięknej, stuletniej sali balowej, która czasy świetności ma juz ewidentnie za sobą. Usiedliśmy z boku, aby poprzyglądać się tancerzom. Mimo, ze do tego miejsca ciągną pochody turystów, a samo tango zapewne odbiega od prawdziwego, dostępnego w małych, nieznanych lokalach - i tak nas zachwyciło. Mam nadzieję, ze łatwo się zarazić.


sobota, 3 stycznia 2009

Iguacu - 3 dni, 2000 km, 275 wodospadów

Namówiliśmy Gibę, aby pojechał z nami do Iguacu. Po pierwsze - jest świetnym kompanem i gwarantem odpowiedniej dozy abstrakcyjnego humoru. Po drugie - nie znając języka nie chciałem zapuszczać się samochodem w interior. Udaliśmy się więc do wypozyczalni po Fiata Palio Flex - 50 koni na alkohol, czyli ścigacz autostradowy. Na marginesie - alkohol z trzciny cukrowej stanowi 40% paliw zuzywanych w Brazylii. Litr kosztuje 1,30 R$ i umozliwia tanie podrózowanie.

Dziewczyna w AVISie (nie ma juz miejsc, gdzie nie dotarły korporacje) okazuje się być byłym pracownikiem hostelu w Iguacu - dzięki niej dostajemy najfajniejszy pokój. O 16:00 ruszamy w dośc upiorną podróz. Foz do Iguacu, miasto, które powstało przy wodospadach, jest oddalone o 1000 km od Balneario. To spory dystans, jednak w warunkach europejskich oznacza 10-12 godzin autostradowej jazdy. Nam podróz zajęła 20 h i była ekstremalnie męcząca. Dwupasmową droga delektowaliśmy się przez 80 km, pozostałe kilometry przejechaliśmy drogami krajowymi, odpowiadającymi standardem polskim drogom powiatowym sprzed dotacji unijnych. Spora ich część miała status autostrad lub dróg szybkiego ruchu, gdzie mozna jechać 110 km/h. Co równie ciekawe, w kazdej wiosce i miasteczku napotyka się na progi zwalniające (w końcu to autostrada...). Jakość dróg określa trzystopniowa skala: słaba - bardzo słaba - fatalna. Dowodem są dwie skrzywione felgi i połamany kołpak, efekty spotkania z dziurą o głębokości 10 cm.



W dziurę wpadłem w nocy, było całkiem ciemno, auto nie ściągało na bok więc zdecydowałem się jechać dalej. Po kilku godzinach zatrzymałem się, aby pstryknąć krajobrazy Parany - zorientowałem się, ze z kół schodzi powietrze, a felgi są wygięte. Wizja pozostania na poboczu jednej z bezkresnych brazylijskich szos średnio mnie cieszyła, więc szybko ruszyliśmy modląc się o pobliski warsztat (byliśmy otoczeni Mata Atlantica, wokół zadnej cywilizacji). Szczęście i tym razem o nas nie zapomniało - po trzech kilometrach trafiliśmy na stację benzynową, gdzie przypadkiem znajdował się warsztat wulkanizacyjny. Mechanik - umorusany wszystkimi smarami świata człowiek o pogodnym, acz zagubionym spojrzeniu - siedział właśnie w czeluściach podwozia jakiejś starej cięzarówki. Wygramolił się, spojrzał na nasze Palio okiem fachowca i zabrał sie do roboty. Ja, naiwnie przyzwyczajony do eropejskich standardów obsługi technicznej sądziłem, ze naprawa zajmie pół dnia - wiadomo: trzeba zdjąć, załatać, naprostować w specjalnej maszynie felgi, zbadać parametry, ustawić zbiezność, wywazyć... Mechanik zabrał tymczasem nasze koła, z całej siły przywalił w nie kilka razy młotem, spojrzał uwaznie na efekt po czym przyniósł je i załozył z powrotem na piasty. Pytanie, ile jesteśmy winni, wyraźnie go zakłopotało - zmieszał się i stwierdził, ze w zasadzie nie wie i powinniśmy sami zdecydować. Przekazaliśmy mu 10 reali, które wywołały wyraźny uśmiech na jego obliczu. Prawdopodobnie w Polsce kosztowałoby nas to parę setek i cały dzień. Brazylijska myśl techniczna okazała się całkowicie niezawodna - mieliśmy spokój do końca podrózy.


Po szybkim śniadaniu na stacji, czyli pastelu z mięsem (duzy pieróg z kruchego ciasta smazony w głębokim oleju, z mielonym mięsem, kurczakiem lub warzywami; rodzaj lokalnego fast-foodu) ruszyliśmy dalej.


Przemierzanie Brazylii drogami fatalnej jakości wymusza wolną jazdę, ta z kolei pozwala nieco dokładniej przyjrzeć się krajobrazom. Santa catarina i Parana to piękne stany - Mata Atlantica, czyli tropikalne lasy deszczowe, araucarie - przedziwne drzewa pamiętające epokę dinozaurów, małe, wciśnięte we wzgórza wioski, połacie czerwonej ziemi, przydrozne stragany z wodą kokosową lub caldo di cana (napojem z trzciny cukrowej), owocami, serami i wyrobami lokalnych artystów, lokalni twardziele, z kamienną miną obserwujący przejezdzające samochody, stare garbusy i wielkie, często fantazyjnie pomalowane stare cięzarówki.



Tiry to nieodłączny element krajobrazu - są wszędzie. Wynika to z charakterystyki transportu w Brazylii - kolej praktycznie nie istnieje, fracht lotniczy jest drogi, więc wszystko jest przewozone na kołach. Nie ma takiej drogi, na której nie spotka się co kilka minut pędzącej cięzarówki. One same stanowią zywy obraz historii powojennej motoryzacji. Jest nieco nowoczesnych Mercedesów, Volvo czy Scanii, sporo wielkich amerykańskich Macków przypominających filmy drogi z lat siedemdziesiątych. Często spotyka się stare, dziobate Mercedesy z lat 50., które w Europie mozna obejrzeć wyłącznie w muzeach. Tu wciąz słuzą - co prawda muszą spalać horrendalne ilości ropy, jednak przy brazylijskich cenach paliw i tak musi się to opłacać.



Cięzarówki są często przyozdobione, widać, ze służą u jednego właściciela przez wiele lat. Standard to wymalowane przez niewiadomego pochodzenia artystów gołe baby, skrzydlate konie, orły itp. Co ciekawe, często drzwi zdobią wizerunki Chrystusa lub Matki Boskiej - widać, ze katolicyzm jest w Brazylii mocno zakorzeniony.

Tiry rządzą na drogach niepodzielnie - to one ustalają rytm jazdy. Jedna zasada obowiązuje wszystkich - bez względu na warunki zawsze wykorzystuje się maksymalną moc silnika. Czasem oznacza to 100-110 km/h (zjazd z górki) - a taka prędkość osiągana przez czterdziestoletni skład robi wrazenie. Innym razem to 30 km/h, gdy na dwójce trzeba podjezdzać pod kolejną górkę. Wzniesienia i zakręty napotyka się niemal przez cały czas, co oznacza, ze chcąc nie chcąc jedzie się tym samym tempem. Początkowo to nuzy i denerwuje, z czasem mozna się przyzwyczaić, a w niektórych sytuacjach - np. ulewnym deszczu, który towarzyszył nam bez przerwy - nawet docenić.

Kolejny ciekawy element to drogowe posterunki policji, rozstawione co 80-100 km. Dla przybysza z Europy to zupełna nowość, dla kogoś, kto był na Ukrainie lub Białorusi - juz mniejsza. Zdaje się, że to relikt czasów dyktatury wojskowej. O posterunku informują znaki, za którymi ulokowano progi zwalniające. Aby je przejechać, trzeba się niemal zatrzymać, a to pozwala policjantom dokładnie przyjrzeć się autu i jego pasazerom. Za ścianą kazdego posterunku zalega kilkanaście, czasem kilkadziesiąt wraków powypadkowych samochodów. Nie wiadomo, dlaczego - być moze właścicieli nie stać na ich odebranie. Dość ponury krajobraz. Wracając z Foz zostaliśmy zatrzymani na takim posterunku. Było juz ciemno, policjant zaświecił latarką na rejestrację (auto z AVISa było zarejestrowane w Blumenau - czyli obcy) i kazał zatrzymać się na poboczu. Mimo, ze miła pani w wypozyczalni zapewniała mnie, ze moje prawo jazdy jest OK, obawiałem się problemów. Policjant zabrał paszport i prawo jazdy, które przestudiował ze znawstwem od deski do deski. Nie mówił w zadnym obcym języku, więc równie dobrze mogłem dać mu ksiązkę szczepień psa - zapewne z równie ekspercką miną przejrzałby ją i oddał, zycząc szerokiej drogi. Najwazniejsze, że mogliśmy jechać dalej.

Po przejechaniu 1000 km, co zajęło jakieś 20 godzin (nawet na polskich drogach średnia wychodzi lepiej) dotraliśmy do Foz do Iguacu. Wykończeni podrózą ruszyliśmy wprost do hostelu Paudimar Campestre, miejsca o samych zaletach - świetnej lokalizacji (na drodze do wodospadów), równie świetnej i przyjaznej obsłudze, pełnej infrastrukturze (boiska, basen, hamaki, grill, bilard) i najlepszej pod słońcem lemoniadzie własnej produkcji.

Powodzenie naszej ekstremalnej pod względem czasu i dystansu wycieczki (3 dni, 2000 km) zalezało od pogody - jak zwykle mieliśmy mnóstwo szczęścia. Przez całą drogę do Foz lało, w drodze powrotnej równiez, natomiast na miejscu trafiliśmy na wspaniałe słońce i idealną pogodę do zdjęć.

Wodospadom poświęciliśmy cały dzień - pewnie i tak za mało. Szczerze mówiąc, nic, co do tej pory widziałem, nie zrobiło na mnie takiego wrazenia.


Cataratas przed europejską inwazją były świętym miejscem pochówku dla plemion Tupi Guarani i Paraguas. Mimo próby ochrzczenia ich nazwą Saltos de Santa Maria przez Hiszpana Don Alvara Nunesa do dziś noszą pierwotne, indiańskie imię, pochodzące od rzeki Iguacu (Wielka Woda). Wodospady są podzielone między Brazylię i Argentynę. Dziewczyna z hostelowej recepcji przekonywała nas, ze argentyńska strona jest znacznie ciekawsza. Nie wiem, czy to mozliwe, skoro część brazylijska (tylko na nią mieliśmy czas) zrobiła na nas takie wrazenie.



Wodospady cięzko opisać, lepiej obejrzeć zdjęcia. To, jakie wrazenie wywiera na zmysłach, trudno wyrazić słowami. Niespełna trzysta wodospadów zamienia spokojną rzekę Iguacu w ryczący kocioł, przez który przetaczają się setki ton wody na sekundę. Z bliska największe wrazenie robi Garganta do Diablo - Diabelskie Gardło. Składa się z trzech kaskad - pierwsza zaczyna się na progu skalnym, gdzie kończy się górny nurt rzeki, tworząc białą, spienioną kotarę o szerokości kilkudziesięciu metrów.



Woda z hukiem rozbija się o pierwsze wypłaszczenie - półkę skalną, która kończy się kolejnym progiem. Tuz nad nim wybudowano kładkę, dzięki niej mozna stanąć na samej krawędzi przełomu. Niesamowite wrazenie - w okamgnieniu ubranie nasiąka wodą, w powietrzu wisi mgła wodna wzbudzona przez hektolitry przewalającej się w kaskadzie wody. Ryk wodospadu uniemozliwia jakąkolwiek rozmowę. Zastanawiam się, na ile solidna jest konstrukcja kładki...



Garganta kończy się trzecią kaskadą, wpadającą do dolnego nurtu rzeki, gdzie spienione wody powoli wytracają impet i po kilku kilometrach przeobrazają się ponownie w spokojną rzekę.

Z komercyjnych, ale wartych grzechu rozrywek polecam wynajęcie łódki - to element Macuco Safari. Płynie się nią dołem rzeki pod prąd, w stronę wodospadów. W miare zblizania się do cataratas nurt staje się coraz gwałtowniejszy, pojawiają się przełomy, wąskie gardła i głazy, które nasz sternik omija z imponującą precyzją. Kulminacją jest wizyta pod jednym z wodospadów, czyli zaliczenie gratisowego, ekspresowego prysznica. Po 2-3 sekundach takiej rozrywki znalezienie skrawka suchego ubrania graniczy z cudem. Ilekroć nasz sternik chce zawrócić łódź, strajkujemy. Udaje się jeszcze zaliczyć dwa inne wodospady. Rewelacja! Aparat na szczęście przezył schowany pod ławką i zawinięty w kilka foliówek.



Wieczorem wróciliśmy do hostelu, gdzie stoczylismy pojedynek bilardowy z Gibą. Polska przegrała z Brazylią. Co zrobić. Nasze smutki musieliśmy utopić w kilku butelkach Quilmesa.

Rano podjechaliśmy na Itaipu Dam - największą, do czasu uruchomienia Tamy Trzech Przełomów w Chinach, elektrownię wodną świata. Nieszczególnie urodziwa, ale robiąca duze wrazenie pod kątem mozliwości inzynierskich. Wybudowana blisko wodospadów, wygląda jak odpowiedź cywilizacji na ogrom i rozmach cataratas. Jest wspólna inwestycją Brazylii i Paragwaju - kraje dzielą się energią po połowie. O jej skali świadczy to, ze 25% wyprodukowanej energii pokrywa ponad 90% zapotrzebowania całego Paragwaju. Reszta zasila niespełna 1/3 Brazylii - kraju o powierzchni 8,5 mln km2. Jak podaje LP, tama ma długość 8 km, wysokość 200 m. Jej budowa kosztowała 18 mld dolarów. Z jednej strony - czysta energia, której konwencjonalne wyprodukowanie pochłaniałoby ponad 400.000 baryłek ropy dziennie. Z drugiej strony - 700 km2 zalanych terenów i trudne do przewidzenia zmiany w lokalnym ekosystemie.




Ruszyliśmy w drogę powrotną do Camboriu. Jak juz wspominałem, przez cały czas lało, było smętnie i nuząco. Przez całą noc mijaliśmy niekończące się miasteczka, cięzarówki i senne stacje benzynowe. Na jednej z nich starszy pan, ozywiony naszą wizytą, poczęstował nas kawą.

Z Blumenau, przez które przejezdzaliśmy, wiąze się ciekawa historia. Miasto zostało załozone na początku XIX wieku przez Hermana Brunona Ottona Blumenau, niemieckiego imigranta. Inicjatorem osiedlenia się Niemców w Brazylii był Dom Pedro I, zrobił to, aby rękami wdzięcznych przyjezdnych umocnić brazylijską (w zasadzie portugalską) państwowość na terenach południowych. Pretensje do tych terenów miały wówczas Argentyna i Urugwaj. Pokazuje to prawdziwe korzenie niemieckiej obecności w Ameryce Południowej, która dotąd kojarzyła mi się wyłącznie z emigracja nazistowską.
Blumenau w październiku staje się punktem centralnym wielkiej fety, według Giby drugiej po karnawale. To Oktoberfest. Tak! Oktoberfest. Myslałem, ze to zart - nijak nie mogłem pogodzić wizerunku egzotycznej Brazylii z bawarskimi zabawami ludowymi. A jednak - święto piwa jest na południu Brazylii bardzo popularne, trwa kilka tygodni i uczestniczy w nim mnóstwo osób. Z relacji Giby wynika, ze nie rózni sie specjalnie od niemieckiego pierwowzoru. Mamy więc niezliczone gatunki piwa, wursty, chatki grillowe stylizowane na stare górskie chałupy, stroje ludowe i jodłowanie. Nie mieliśmy okazji doświadczyć tych atrakcji, pozostała nam dzika radość na widok śniadych brazylijczyków ganiających po Camboriu w filcowych kapelusikach z piórkiem...

Mocno wykończeni dotarliśmy do bazy, czyli Balneario. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, aby dotankować samochód przed oddaniem go AVISowi. Zaczął mnie zagadywać gość z obsługi stacji, moje "nie mówię po potrugalsku" w ogóle go nie zniechęciło. Zadawał masę pytań i był zdziwiony, ze nie odpowiadam (przeciez skoro po portugalsku powiedziałem, ze nie mówię po portugalsku, to znaczy, ze jednak mówię po portugalsku). Z potem na czole próbowałem zrozumieć, co do mnie mówi. Dowiedział się, ze jestem z Polski więc z powagą nawiązał do Papieza potwierdzając, ze na innych kontynentach o rozpoznawalności naszego kraju wciąz decydują dwa symbole - JPII i Wałęsa. Gdy zorientował się, ze studiowałem dziennikarstwo, bardzo się ozywił. Rozejrzał sie dyskretnie, po czym podniósł do góry słuzbową koszulę i z dumą ukazał.... cztery sutki. Jak stwierdził (dołączył Giba, więc mógł tłumaczyć), to świadczy o jego wyjątkowości, a ja muszę obiecać, ze napiszę w Polsce o nim artykuł. Kompletnie zbaraniałem, kiwając głową wyraziłem niemą zgodę. Nasz nowy przyjacieł wpuścił koszulę w spodnie, uściskał nas, zazyczył sobie pozdrowić wszystkich Polaków, przykazał, aby zawsze kibicować Corinthians i zniknął. Tak zakończyło się spotkanie z Cara de Quatro Tetas.
Samochodu nie udało się oddać w terminie - biuro AVISa było zamknięte, dziewczyna nie odbierała telefonu. Denerwowaliśmy się (czego Giba nie mógł zrozumieć), ze będziemy musieli dopłacać i będą z tego problemy. Dziewczyna odezwała się po dwóch dniach przepraszając, ze wcześniej nie mogła - była zajęta. Dała nam jeszcze znizkę i przymknęła oko na połamany kołpak, a dwa dodatkowe dni mielismy gratis. Jak powiedział Giba - "we're in Brazil, she's brazilian, why are you surprised?". Kocham ten kraj.

Favele - opowieść Giby

Juz na początku naszej wyprawy podjęliśmy decyzję, ze tym razem omijamy duze miasta, szukamy bardziej kameralnych klimatów. Po pierwsze - musieliśmy dokonać wyboru, wszystkiego zobaczyć nie mozna. Po drugie - najzwyczajniej w świecie baliśmy się zapuszczać w nieznane rewiry Rio czy Sao Paulo. Ten, kto oglądał Miasto Boga, wie dlaczego. Nie załowaliśmy tej decyzji - szczególnie po spotkaniu z Gibą, który stwierdził ze nawet on, będąc Brazylijczykiem, boi się tych miast i porusza sie po nich wyłącznie z lokalnymi znajomymi. Był jednak w favelach niejednokrotnie i opowiadał o nich sporo interesujących rzeczy.

Geneza powstania faveli sięga końca XIX wieku, czasów, w których zniesiono niewolnictwo. Fala wyzwolonych ruszyła do miast, zasilając przedmieścia. Miasta nie były w zaden sposób na to przygotowane, czego efektem była fala epidemii i zgonów. Choroby i bieda nie wyeliminowały favelados - przedmieścia rozwijały się i stawały się coraz liczniejsze. Efektem widocznym dziś są slumsy, obecne praktycznie w kazdym większym mieście w Brazylii.

Notki z opowieści Giby

Problem z favelami widziany oczami przyjezdnego polega na tym, ze płynnie wchodzą w miasto, nie są od niego oddzielone. Oznacza to, ze mozna się w nich znaleźć nie do końca zdając sobie z tego sprawę. A to moze doprowadzić do sytuacji, w której nieświadomie wejdzie się na teren, z którego mozna wyjść w odmiennym stanie. Miejscowi natychmiast rozpoznają obcego, a wtedy być moze jedyną szansą ocalenia skóry jest deklarowana chęć zakupu narkotyków. Wówczas działa juz inna zasada - "klient nasz Pan". Osoba, która zrobi krzywdę potencjalnemu klientowi z zewnątrz, jest surowo karana - pozbawia favelowe gangi zarobku.
Policja z zasady w favelach się nie pojawia - chyba, ze z okazji grubszej akcji przeciw narkotykowym baronom. Wtedy wjezdzają wozami pancernymi - w zwykłych radiowozach przezyliby pewnie kilka lub kilkanaście minut. Policjanci w favelach nie kojarzą się z bezpieczeństwem, jest raczej odwrotnie - ich pojawienie się zawsze oznacza strzelaniny, podczas których giną przypadkowi ludzie. Mieszkańcy nie są lojalni wobec władz - administracja tam nie dociera, nie zapewnia ludziom bezpieczeństwa fizycznego i społecznego. Państwo w ich oczach nie ma favelom nic do zaoferowania. szefowie gangów mają tego świadomość i dość przebiegle to wykorzystują, wchodząc w rolę państwa. Narkotykowe pieniądze zapewniają edukację i opiekę, zarówno medyczną, jak i socjalną. Dzięki temu ludzie wiele im zawdzięczają i w razie konfliktów stają po stronie gangów, a nie policji. Ceną za korzystanie z "opieki" jest bezwzględna lojalność i posłuszeństwo. Od powołania do służby w mafii nie ma odwołania. Niesubordynację karze się za pomocą ołowianej kulki. W ten sposób utrzymuje się dyscyplinę i pewność, że w favelach nie dojdzie do przewrotu.
Patrząc na prawa, które rządzą favelami, trudno uwierzyć w jakąkolwiek zmianę. Tam nie ma państwa, to tereny (i miliony ludzi) wyjęte spod jurysdykcji, przyjętych reguł i norm. Być moze jedynym, utopijnym sposobem na rozwiązanie problemu jest "wykupienie" ludzi, zapewnienie im w krótkim czasie pełnej osłony socjalno-ekonomicznej tak, aby mogli przejść na stronę prawa nie bojąc sie o swoją egzystencję. Wymagałoby to jednoczesnej, szybkiej eliminacji przestępców, co zapewne przerodziłoby się w wojnę totalną. Na taki ruch potrzebne byłyby niebotyczne, jednorazowe pieniądze, których raczej nigdzie się nie znajdzie. Według Giby państwo juz dawno pogodziło się z istnieniem faveli i nie zamierza z tym nic robić. Smutne.

Przestępczość to aspekt, który nigdy nie pozwolił nam poczuć się w Brazylii w pełni swobodnie. Moze i dobrze - ciągłe zachwyty nad jej pięknem i złożonością doprawia się nieustanną czujnością, która wyostrza zmysły i umozliwia pełniejsze spojrzenie. Stosując nieco grafomańskie porównanie, Brazylia jest dla mnie jak caipirinha, którą pije sie wszędzie - słodka, pyszna i relaksująca, a przy tym pełna goryczy. Ponad wszystko - uzalezniająca.

niedziela, 16 listopada 2008

Kierunek - Balneario Camboriu

Żegnamy Natal i beztroski relaks, pakujemy się w samolot i lądujemy ponownie w Sao Paulo. Czeka nas mały maraton - od wylądowania mamy godzinę na odbiór bagażu, odprawę i znalezienie się na dworcu autobusowym Tiete (a to spory kawałek). Udaje się - późnym wieczorem, obładowani masą tobołków dojeżdżamy na miejsce. Już wiem, co czują obcokrajowcy gdy zaczynaja wizytę w Polsce od Warszawy Centralnej. Tiete to ponury, betonowy kolos, wewnątrz panuje półmrok, jest groźnie i ponuro. Kręci się tam mnóstwo podejrzanych gości, zdecydowanie nie wyglądających na podróżników. My z kolei rzucamy się w oczy tak bardzo, jak to tylko możliwe - na plecach stelaże, na ramionach i w rękach przerózne siatki, kapelusze i inne turystyczne gadżety - z takim wyglądem wprost prosimy się, aby nas obrobić i ogołocić z całego dobytku. Nerwowo spogladamy za zegarek, w końcu nasz autobus podjezdza, pakujemy sie do środka - uff, udało się.
Transport autobusowy jest w Brazylii świetnie rozwinięty - busem mozna dotrzeć wszędzie, bez znaczenia, czy dystans to 100 czy 3000 km. Ich popularność to efekt dwóch czynników - po pierwsze, bilety lotnicze są drogie i mało kogo na nie stać. Po drugie - kolej w Brazylii praktycznie nie istnieje. Jedyna mozliwość to autokar. Podrózowanie nimi zajmuje mnóstwo czasu, tego jednak Brazylijczykom nie brakuje. Trzeba przyznać, ze plusem jest jakość autobusów - te, którymi jeździliśmy, były nowe lub prawie nowe, miały szerokie, wygodne fotele i mnóstwo miejsca. Przy dłuzszych kursach przewoźnicy proponują dwa standardy. Zwykły, convencional, jest i tak na niezłym poziomie. Pamiętam jazdę z Warszawy o Lyonu - było to koszmarne przezycie; przy europejskich autokarach brazylijski convencional to business class. Dla bardziej wymagających pozostaje leito - jeszcze szersze fotele, które mozna rozłożyć przekształcając je w niemal łózko, mnóstwo miejsca na nogi, bar z napojami i kanapkami. Bilety sa drozsze, ale przy długich trasach warte przemyślenia.

Trzeba zwrócić szczególną uwagę na ubiór - w nocy kierowcy okrutnie schładzają wnętrze, pewnie bronią się w ten sposób przed snem. Oznacza to 15 st. w kabinie, dreszcze i bezsenność - o ile nie zabierze się ze sobą śpiwora lub swetra. Mi się udało zasnąć jakieś 30 minut przed dotarciem do Balneario, w związku z czym niemal przespaliśmy nasz cel. Nikt się specjalnie tym faktem nie przejął - mało brakowało, a dojechalibyśmy do Ararangua, kilkaset kilometrów dalej...

Camboriu wita nas deszczem, jest zimno (jesteśmy na południu Brazylii), pusto i smętnie. Taksówkarz zabiera nas do Giby. Po kilkuminutowym dzwonieniu w końcu otwiera drzwi - prawdopodobnie pierwszy raz w zyciu wstał tak wcześnie.





Balneario to małe miasto - kurort nad oceanem, które powstało w połowie XX wieku. Liczy ok. 80 tys. mieszkańców, ale w sezonie przewija sie przez nie milion osób. Na szczęście październik to w Brazylii wczesna wiosna, więc jest pusto i przyjemnie.
Atmosfera w Balneario jest raczej kameralna, mimo wszechobecnych, nadmorskich wieżowców, na których developerzy zbijają fortuny. W mieście pełno jest barów i restauracji w każdej grupie cenowej. Naszym ulubionym miejscem stała się Italiano Cafe, gdzie na powierzchni bez mała 20 m2 umieszczono 8 stolików. Ten, kto ma więcej niz metr siedemdziesiąt raczej tam nie usiądzie, jezeli jednak da radę, musi co kilkadziesiąt sekund zmieniać pozycję aby nie zdrętwieć. Właściciel, wyglądający na najszczęśliwszego człowieka świata, nieustannie robi sobie z gości zarty. Przy okazji podaje wyśmienitą kawę.
Miasto jest ciekawie połozone - między oceanem a pasmem wzgórz, z których mieszkańców dogląda Cristo Redentor, podobny do tego w Rio. Wersja z Camboriu trzyma w dłoni coś na kształt wielkiego reflektora, który, jak twierdzi Giba, skutecznie utrudnia sen wielu mieszkańcom.

Będąc przez kilka dni w BC odwiedziliśmy dwa ciekawe miejsca - meksykańską tawernę Guacamole i Rodizio. Guacamole to nieustanna fiesta przy akompaniamencie meksykańskiej kapeli, piękne kelnerki, a przede wszystkim - Tequilero. To gość, który pojawia się przy stole po zamówieniu tequili. Ma wielkie sombrero i dwie kabury, z których wystają flaszki. Pierwszym ruchem unieruchamia głowę klienta, ustawiając ją w pozycji pisklaka w gnieździe (dziobem do góry). Następnie wlewa do gardła pierwszą porcję. Potem na kilka sekund daje się niszczęśnikowi otrząsnąć, nalewa do kieliszka kolejny przydział, wstrząsa nim i kaze wypić. Po przełknięciu zawartości chwyta oburącz za głowę ofiary i kręci nią z taką siłą, ze w trakcie akcji traci się wiarę, ze powróci na miejsce. Efekt - dwie porcje sieją w człowieku totalne spustoszenie. W moim przypadku oznaczało to brawurowy taniec z pięćdziesięcioletnią szefową kuchni w pełnym gastronomicznym umundrowaniu.


Drugim ciekawym miejscem było Rodizio - knajpa o wyglądzie jadłodajni, gdzie płacąc zawsze tą sama sumę ma się do dyspozycji bogaty bar sałatkowo-deserowy, a przede wszystkim gości, którzy raz po raz podchodzą do stolika proponując przerózne rodzaje mięs z rusztu. Jest ich kilkanaście (moze kilkadziesiąt?). Kelnerzy pojawiają się znacznie szybciej niz czas, którym się dysponuje aby uporać się z kolejną porcją. Wtedy jedynym ratunkiem jest tabliczka, która z jednej strony jest zielona (napis SIM), z drugiej - czerwona (NAO). Kelner widząc czerwień omija stolik, a NAO ratuje człowieka od śmierci z przejedzenia. Przezyłem 14 dokładek - wołowiny, wieprzowiny, cielęciny, jagnięciny, kurczaka - steków, zeberek, podrobów, dosłownie wszystkiego. Badałem granice elastyczności zołądka trzymając dłoń na NAO, narazając się na oglądanie zasmuconych twarzy kelnerów wyraźnie zawiedzionych moimi małymi mozliwościami.

czwartek, 30 października 2008

Buggy z Jose Marią

27.09.2008


W Natal (i na całym wybrzezu) tysiące ludzi zyje z organizowania wycieczek buggy - małymi, plastikowymi samochodami z otwartym tyłem, przystosowanymi do jazdy po piasku. Siedzi się z tyłu, na podwyzszeniu, dzięki któremu widać wszystko przed pojazdem. Jedyny punkt zaczepienia to wąska metalowa rurka, której mozna się trzymać podczas jazdy - jak się później okaze, bez niej straciłbym zęby i kilkakrotnie wyprzedziłbym buggy przelatując nad dachem. Bugueiros (kierowcy tych wehikułów) znają okolicę jak własną kieszeń i zawsze wiedzą gdzie się udać, aby ich gość miał dość wrazeń.


Nasz bugueiro - Jose Maria - był wyjątkowy. Oprócz tego, ze mógłby bawić się na balu sobowtórów Fidela Castro, był nadzwyczaj spokojny (rzadka cecha wśród Brazylijczyków, którzy zyją z turystów) i chętny do snucia przeróznych opowieści. Szczególnie to docenialiśmy, poniewaz słabo znał angielski. Za kazdym razem, gdy brał do ręki słownik i przerzucał strony, wiedzieliśmy, z zaraz zacznie się kolejna historia - przygotowywał sobie odpowiednie słówka... To było naprawdę miłe, bardzo sie starał.
Ruszyliśmy. Przejechaliśmy przez Natal, wjechaliśmy na gigantyczny most linowy nad Rio Potengi. Chwilę później zjechaliśmy z głównej drogi w stronę Redinha, jednej z przybrzeznych wiosek. Tereny dość szemrane, sam bym się tam nie zapuścił. Przejezdzaliśmy przez rzędy sklepików, straganów i grup stojących w cieniu ludzi, którzy leniwie obserwowali przejezdzające samochody. Wszędzie panował lekki chaos i bałagan, który dziwnie pasował do otoczenia, w zadnym wypadku nie raził. Uporządkowany krajobraz nie pasuje zresztą do Brazylii.



Po chwilowym sprincie po plazy podjechaliśmy pod pierwsze wydmy - Dunas de Genipabu. Jose Maria zatrzymał buggy pod palmą i niespiesznie zabrał się do spuszczania powietrza z opon - na napompowanych nie da się jeździć po wydmach. Zaczęła się zabawa, w której ratunkiem dla nas była wyłącznie metalowa rurka, o której juz wspomniałem. Szybkie podjazdy pod górę, przejazdy przez hopki, nagłe dohamowania, ślizgi bokiem z krawędzi wydmy i nagłe zjazdy w dół po naprawdę ostrym kątem... Te ostatnie były szczególne - Jose Maria rozpędzał buggy, zblizał się do krawędzi wydmy, nie mieliśmy zielonego pojęcia, co się za nią znajduje. Przed skokiem widzieliśmy przed sobą niebo, po skoku - piasek, błędnik głupiał, a rurka po raz kolejny utrzymywała nas na pokładzie. Mogliśmy polegać wyłącznie na sile własnych mięsni, raczej nie na rozsądku naszego bugueiro - nasze spojrzenia raz po raz spotykały sie w lusterku wstecznym, im byliśmy bardziej przerazeni, tym szerzej sie uśmiechał. Con emocao.

Na szczycie wydmy zrobiliśmy sobie przerwę na złapanie kilku oddechów. Rozciągał się z niej wspaniały widok na Lagoa de Genipabu - granatowo-zieloną lagunę. Podchodzimy na skraj wydmy - jest ostry, widać, ze jeden krok za daleko moze skutkować osunięciem się piasku i efektownym sturlaniem się wprost do wody (jest wysoko!).



Po chwili podjezdzamy na drugą stronę wydmy, skąd roztacza się wspaniały widok na Praia de Genipabu - zatoka, szeroka plaza, trochę brunatnych skał, dyskretny bar na plazy, pięknie...



Jadąc dalej mijamy kilka abstrakcyjnych miejsc, np. manufakturę pomników z przyuliczną wystawą przykładowych kamiennych postaci (ładnie komponowałyby się z krasnalami ogrodowymi). Dojezdzamy do Rio Ceara di Mirim - niewielkiej rzeki, przez która musimy się przeprawić. Rozpieszczony cywilizacją Europejczyk myśli w takiej sytuacji o promie. Tu jest znacznie ciekawiej - rolę promu pełni mała, czerwona tratwa, która mieści jeden samochód (na centymetry), a napędzana jest za pomocą kija odpychanego rękoma od dna. Nasz "napęd", czyli wesoły Brasiliero, nie ma zbyt duzo pracy - przeprawiamy sie podczas odpływu, więc rzeka jest wąska.


Lądujemy na drugim brzegu, a w zasadzie na odkrytym korycie rzeki. Po chwili orientujemy się, ze jedziemy po dywanie z małych, białych krabów, które w ostatniej chwili chowają się przed kołami do małych dziurek w piasku. Wyglądają jak rozrzucone wokół niedopałki.

Znów jesteśmy na plazy, tym razem to Praia do Barra do Rio. Mijamy grupki dzieciaków grających w piłkę (trzy splecione kije na bramkę, piłka i zabawa na cały dzień). Jose Maria zatrzymuje się przy starszej kobiecie sprzedającej kokosy pod parasolem - znajoma, więc trzeba zamienić parę słów i wymienić serdeczności. Brasil!


Następny przystanek - Praia do Pitangui - to mała, rybacka wioska, pełna zakotwiczonych w wodzie kutrów. Rybacy naprawiają jeden z nich metodą low-cost - odpływ pozostawia statek na piasku, przypływ go zabierze - męzczyźni mają czas na pomalowanie burt. Kilku chłopców na plazy robi szybki przegląd zdobyczy morskich - rozkładają na piasku wielkie muszle, ryby, kraby i krewetki, ich ojcowie szykuja się do następnj wyprawy w ocean.


Ostatnie plaze, które odwiedzamy, to Muriu i Jacuma. Są piękne, szerokie i wyludnione. Kończą je małe wydmy, z których wyrastają równe rzędy palm, zamykających krajoraz. Fantastyczne.

Zawracamy w stronę Natal, zjezdzamy z plazy w stronę Lagoa de Jacuma - laguny podobnej do Genipabu, jednak wyraźnie większej, otoczonej wyzszymi wydmami. Popijamy z Jose Marią agua de coco, Gosia przygotowuje się na lokalną atrakcję w postaci aerobundy.


Na szczycie wydmy zakotwiczono kilka stanowisk, z których przeciągnięto na drugi brzeg laguny grube liny. Nieszczęśnika ładuje się do prowizorycznego siedziska (trzy związane ze sobą pasy) po czym zwalnia się blokadę, pasazer zjezdza na linie w dół, zbliza się do powierzchni wody, robi kilka efektownych kaczek tylną częścią ciała i finalnie ląduje w wodzie. Chwilę później podpływa na tratwie Brasilero i transportuje śmiałka na brzeg. Tam czeka kolejny wynalazek - jednoosobowa kolejka szynowa, katapultująca pasazera na szczyt wydmy w kilka sekund. Jej napędem jest stary silnik spalinowy, operatorem - siedzący na silniku Brazylijczyk. Całość wygląda jak rekwizyt z filmu Kusturicy.


Potem znów ekstremalny objazd po wydmie, znów ryzykujemy utratą przedniego uzębienia, znów ratuje nas kawałek metalu, którego mozemy się trzymać. Zjezdzamy z wydmy w komplecie, bez ofiar w ludziach...

Jadąc w kierunku Lagoa de Pitangui mijamy punkt widokowy, z którego roztacza się pocztówkowy widok na okolicę. Atakują nas lokalne atrakcje w postaci tresowanej iguany (najwyraźniej nie ma dla niej znaczenia, na czyim ramieniu siedzi) czy małej małpki, która z wrazenia narobiła właścicielowi na rękę. Po przerwie na widoczki wsiadamy do buggy i docieramy do laguny Pitangui. Jose Maria zostaje w aucie i z uśmiechem mówi "you go, relax". Wkraczamy do miejsca, które z pewnością jest ambasadą raju. Płytka laguna, ciepła woda, dookoła wydmy, w wodzie stoliki i krzesła pod parasolami z liści palmowych, między stopami przepływają ławice małych rybek. Do tego z głośników sączy się Bob Marley... Co tu dodać?


Wracamy do Natal. Czas na pozegnanie z Jose Marią i wymiane serdeczności ("You are both good men", "You are the best bugueiro in Natal, Jose Maria"). To był fantastyczny dzień.


Dziurawa plaża

26.09.2008



Wieczorem wybraliśmy się na dziewięciokilometrowy spacer z Ponta Negra do hotelu. Plaza wyglądała jak sito - była usiana tysiącami małych lub większych dziurek. Mieszkają w nich różnej wielkości kraby, wszystkie mają kolor piasku, więc są prawie niewidoczne. Aby je zauwazyć, trzeba przystanąć na moment - wtedy widać, z jaką prędkością ganiają po plaży. Gdy przychodzi przypływ, wszystko zalewa woda i sito znika pod powierzchnią oceanu.
W pewnej chwili mocno sie zagadaliśmy i Gosia niemal wdeptała w piasek jednego z nich - najpewniej zaspał i nie zdążył w porę uciec. Był spory, miał rozmiar dłoni, wyobrażam sobie, że kontakt z nim nie byłby szczególnie miłym doznaniem. Po tym niedoszłym incydencie rozmowa juz się nie kleiła; Gosia z wielką koncentracją wpatrywała się w plazę, a kontakt z nią był utrudniony...


poniedziałek, 27 października 2008

Capoeira

26.09.2008

Wybraliśmy się na Praia da Ponta Negra, 9 km na południe od naszego hotelu. Z przystanku zabrał nas kierowca małego busa, najwyraźniej w specyfikacji WRC, który w szalonym tempie dowiózł nas na miejsce. Wyprzedzał wszystkich, hamował w ostatniej chwili, w dodatku wciąz patrzył w bok poniewaz prowadził ozywioną dyskusję ze znajomym. Nie załapaliśmy sie na miejsca siedzące, więc wyobraźnia nieustannie podpowiadała mi, co się z nami stanie, gdy podczas kolejnego, tym razem nieudanego manewru prawa fizyki wyrzucą nas z autobusu. Jednak udało się przeżyć.

Dojechaliśmy na miejsce, pospacerowaliśmy chwilę po plaży mijając sprzedawców kokosów, koralików, naleśników, rozmaitych przekąsek, piwa, caipirinhy, coli lajczi, którzy głośnym krzykiem reklamowali swoje usługi. Zatrzymaliśmy sie w końcu w prowizorycznym barze na plaży, ze stolikami i krzesłami zatkniętymi w piasku. Po chwili otrzymaliśmy dwie caipirinie i talerz świeżych krewetek pływających w czerwonej oliwie. Mocno wiało, część naszego dania zwiewało z talerza na wszystkie strony świata. Pysznie i pięknie.



Po krewetkach poszliśmy na kolejny spacer. Zatrzymaliśmy się na chwilę, po czym podszedł do nas chłopak i gestykulując zaprosił nas, abyśmy podeszli do jego znajomych. Przedstawił ich i padło hasło "capoeira". Potem zaczęli piętnastominutowy pokaz, który mnie oczarował.


Trzech piętnastolatków bawiło się tańcem, walką, przeróznymi figurami. Widowisko było fascynujące, robiłem zdjęcie za zdjęciem, wychodziły surrealistyczne - dziesiątki nienaturalnych, pozornie niemożliwych do wykonania akrobacji. Miękkość, płynność figur i radość wymalowana na ich twarzach robiły niesamowite wrazenie. Po pokazie spytałem jednego z nich, jak długo ćwiczy; najpierw z powazną miną uderzył się w serce wskazując, skąd bierze energię, potem zapewnił nas, ze capoeira to dla niego powazna sprawa i poświęcił jej juz 8 lat.




W ich podejściu do capoeiry było coś z religii. Być moze wynika to z jej historii, związanej z oporem niewolników. Zdając sobie sprawę z ciągłego zagrożenia płynącego ze strony kolonizatorów stworzyli sztukę walki, która czerpała z afrykańskich obrzędów. Ćwiczyli w lasach, w ukryciu. Z czasem capoeira przekształciła się w taniec, aby ławiej było ja praktykować. Co ciekawe, np. w Salvadorze była zakazana az do lat 20. XX wieku.

Wrażenie było kolosalne. Jeden z chłopaków, zegnając się, podszedł do mnie mówiąc: "You promise, these photos internet polaco". Realizuję obietnicę.