sobota, 3 stycznia 2009

Iguacu - 3 dni, 2000 km, 275 wodospadów

Namówiliśmy Gibę, aby pojechał z nami do Iguacu. Po pierwsze - jest świetnym kompanem i gwarantem odpowiedniej dozy abstrakcyjnego humoru. Po drugie - nie znając języka nie chciałem zapuszczać się samochodem w interior. Udaliśmy się więc do wypozyczalni po Fiata Palio Flex - 50 koni na alkohol, czyli ścigacz autostradowy. Na marginesie - alkohol z trzciny cukrowej stanowi 40% paliw zuzywanych w Brazylii. Litr kosztuje 1,30 R$ i umozliwia tanie podrózowanie.

Dziewczyna w AVISie (nie ma juz miejsc, gdzie nie dotarły korporacje) okazuje się być byłym pracownikiem hostelu w Iguacu - dzięki niej dostajemy najfajniejszy pokój. O 16:00 ruszamy w dośc upiorną podróz. Foz do Iguacu, miasto, które powstało przy wodospadach, jest oddalone o 1000 km od Balneario. To spory dystans, jednak w warunkach europejskich oznacza 10-12 godzin autostradowej jazdy. Nam podróz zajęła 20 h i była ekstremalnie męcząca. Dwupasmową droga delektowaliśmy się przez 80 km, pozostałe kilometry przejechaliśmy drogami krajowymi, odpowiadającymi standardem polskim drogom powiatowym sprzed dotacji unijnych. Spora ich część miała status autostrad lub dróg szybkiego ruchu, gdzie mozna jechać 110 km/h. Co równie ciekawe, w kazdej wiosce i miasteczku napotyka się na progi zwalniające (w końcu to autostrada...). Jakość dróg określa trzystopniowa skala: słaba - bardzo słaba - fatalna. Dowodem są dwie skrzywione felgi i połamany kołpak, efekty spotkania z dziurą o głębokości 10 cm.



W dziurę wpadłem w nocy, było całkiem ciemno, auto nie ściągało na bok więc zdecydowałem się jechać dalej. Po kilku godzinach zatrzymałem się, aby pstryknąć krajobrazy Parany - zorientowałem się, ze z kół schodzi powietrze, a felgi są wygięte. Wizja pozostania na poboczu jednej z bezkresnych brazylijskich szos średnio mnie cieszyła, więc szybko ruszyliśmy modląc się o pobliski warsztat (byliśmy otoczeni Mata Atlantica, wokół zadnej cywilizacji). Szczęście i tym razem o nas nie zapomniało - po trzech kilometrach trafiliśmy na stację benzynową, gdzie przypadkiem znajdował się warsztat wulkanizacyjny. Mechanik - umorusany wszystkimi smarami świata człowiek o pogodnym, acz zagubionym spojrzeniu - siedział właśnie w czeluściach podwozia jakiejś starej cięzarówki. Wygramolił się, spojrzał na nasze Palio okiem fachowca i zabrał sie do roboty. Ja, naiwnie przyzwyczajony do eropejskich standardów obsługi technicznej sądziłem, ze naprawa zajmie pół dnia - wiadomo: trzeba zdjąć, załatać, naprostować w specjalnej maszynie felgi, zbadać parametry, ustawić zbiezność, wywazyć... Mechanik zabrał tymczasem nasze koła, z całej siły przywalił w nie kilka razy młotem, spojrzał uwaznie na efekt po czym przyniósł je i załozył z powrotem na piasty. Pytanie, ile jesteśmy winni, wyraźnie go zakłopotało - zmieszał się i stwierdził, ze w zasadzie nie wie i powinniśmy sami zdecydować. Przekazaliśmy mu 10 reali, które wywołały wyraźny uśmiech na jego obliczu. Prawdopodobnie w Polsce kosztowałoby nas to parę setek i cały dzień. Brazylijska myśl techniczna okazała się całkowicie niezawodna - mieliśmy spokój do końca podrózy.


Po szybkim śniadaniu na stacji, czyli pastelu z mięsem (duzy pieróg z kruchego ciasta smazony w głębokim oleju, z mielonym mięsem, kurczakiem lub warzywami; rodzaj lokalnego fast-foodu) ruszyliśmy dalej.


Przemierzanie Brazylii drogami fatalnej jakości wymusza wolną jazdę, ta z kolei pozwala nieco dokładniej przyjrzeć się krajobrazom. Santa catarina i Parana to piękne stany - Mata Atlantica, czyli tropikalne lasy deszczowe, araucarie - przedziwne drzewa pamiętające epokę dinozaurów, małe, wciśnięte we wzgórza wioski, połacie czerwonej ziemi, przydrozne stragany z wodą kokosową lub caldo di cana (napojem z trzciny cukrowej), owocami, serami i wyrobami lokalnych artystów, lokalni twardziele, z kamienną miną obserwujący przejezdzające samochody, stare garbusy i wielkie, często fantazyjnie pomalowane stare cięzarówki.



Tiry to nieodłączny element krajobrazu - są wszędzie. Wynika to z charakterystyki transportu w Brazylii - kolej praktycznie nie istnieje, fracht lotniczy jest drogi, więc wszystko jest przewozone na kołach. Nie ma takiej drogi, na której nie spotka się co kilka minut pędzącej cięzarówki. One same stanowią zywy obraz historii powojennej motoryzacji. Jest nieco nowoczesnych Mercedesów, Volvo czy Scanii, sporo wielkich amerykańskich Macków przypominających filmy drogi z lat siedemdziesiątych. Często spotyka się stare, dziobate Mercedesy z lat 50., które w Europie mozna obejrzeć wyłącznie w muzeach. Tu wciąz słuzą - co prawda muszą spalać horrendalne ilości ropy, jednak przy brazylijskich cenach paliw i tak musi się to opłacać.



Cięzarówki są często przyozdobione, widać, ze służą u jednego właściciela przez wiele lat. Standard to wymalowane przez niewiadomego pochodzenia artystów gołe baby, skrzydlate konie, orły itp. Co ciekawe, często drzwi zdobią wizerunki Chrystusa lub Matki Boskiej - widać, ze katolicyzm jest w Brazylii mocno zakorzeniony.

Tiry rządzą na drogach niepodzielnie - to one ustalają rytm jazdy. Jedna zasada obowiązuje wszystkich - bez względu na warunki zawsze wykorzystuje się maksymalną moc silnika. Czasem oznacza to 100-110 km/h (zjazd z górki) - a taka prędkość osiągana przez czterdziestoletni skład robi wrazenie. Innym razem to 30 km/h, gdy na dwójce trzeba podjezdzać pod kolejną górkę. Wzniesienia i zakręty napotyka się niemal przez cały czas, co oznacza, ze chcąc nie chcąc jedzie się tym samym tempem. Początkowo to nuzy i denerwuje, z czasem mozna się przyzwyczaić, a w niektórych sytuacjach - np. ulewnym deszczu, który towarzyszył nam bez przerwy - nawet docenić.

Kolejny ciekawy element to drogowe posterunki policji, rozstawione co 80-100 km. Dla przybysza z Europy to zupełna nowość, dla kogoś, kto był na Ukrainie lub Białorusi - juz mniejsza. Zdaje się, że to relikt czasów dyktatury wojskowej. O posterunku informują znaki, za którymi ulokowano progi zwalniające. Aby je przejechać, trzeba się niemal zatrzymać, a to pozwala policjantom dokładnie przyjrzeć się autu i jego pasazerom. Za ścianą kazdego posterunku zalega kilkanaście, czasem kilkadziesiąt wraków powypadkowych samochodów. Nie wiadomo, dlaczego - być moze właścicieli nie stać na ich odebranie. Dość ponury krajobraz. Wracając z Foz zostaliśmy zatrzymani na takim posterunku. Było juz ciemno, policjant zaświecił latarką na rejestrację (auto z AVISa było zarejestrowane w Blumenau - czyli obcy) i kazał zatrzymać się na poboczu. Mimo, ze miła pani w wypozyczalni zapewniała mnie, ze moje prawo jazdy jest OK, obawiałem się problemów. Policjant zabrał paszport i prawo jazdy, które przestudiował ze znawstwem od deski do deski. Nie mówił w zadnym obcym języku, więc równie dobrze mogłem dać mu ksiązkę szczepień psa - zapewne z równie ekspercką miną przejrzałby ją i oddał, zycząc szerokiej drogi. Najwazniejsze, że mogliśmy jechać dalej.

Po przejechaniu 1000 km, co zajęło jakieś 20 godzin (nawet na polskich drogach średnia wychodzi lepiej) dotraliśmy do Foz do Iguacu. Wykończeni podrózą ruszyliśmy wprost do hostelu Paudimar Campestre, miejsca o samych zaletach - świetnej lokalizacji (na drodze do wodospadów), równie świetnej i przyjaznej obsłudze, pełnej infrastrukturze (boiska, basen, hamaki, grill, bilard) i najlepszej pod słońcem lemoniadzie własnej produkcji.

Powodzenie naszej ekstremalnej pod względem czasu i dystansu wycieczki (3 dni, 2000 km) zalezało od pogody - jak zwykle mieliśmy mnóstwo szczęścia. Przez całą drogę do Foz lało, w drodze powrotnej równiez, natomiast na miejscu trafiliśmy na wspaniałe słońce i idealną pogodę do zdjęć.

Wodospadom poświęciliśmy cały dzień - pewnie i tak za mało. Szczerze mówiąc, nic, co do tej pory widziałem, nie zrobiło na mnie takiego wrazenia.


Cataratas przed europejską inwazją były świętym miejscem pochówku dla plemion Tupi Guarani i Paraguas. Mimo próby ochrzczenia ich nazwą Saltos de Santa Maria przez Hiszpana Don Alvara Nunesa do dziś noszą pierwotne, indiańskie imię, pochodzące od rzeki Iguacu (Wielka Woda). Wodospady są podzielone między Brazylię i Argentynę. Dziewczyna z hostelowej recepcji przekonywała nas, ze argentyńska strona jest znacznie ciekawsza. Nie wiem, czy to mozliwe, skoro część brazylijska (tylko na nią mieliśmy czas) zrobiła na nas takie wrazenie.



Wodospady cięzko opisać, lepiej obejrzeć zdjęcia. To, jakie wrazenie wywiera na zmysłach, trudno wyrazić słowami. Niespełna trzysta wodospadów zamienia spokojną rzekę Iguacu w ryczący kocioł, przez który przetaczają się setki ton wody na sekundę. Z bliska największe wrazenie robi Garganta do Diablo - Diabelskie Gardło. Składa się z trzech kaskad - pierwsza zaczyna się na progu skalnym, gdzie kończy się górny nurt rzeki, tworząc białą, spienioną kotarę o szerokości kilkudziesięciu metrów.



Woda z hukiem rozbija się o pierwsze wypłaszczenie - półkę skalną, która kończy się kolejnym progiem. Tuz nad nim wybudowano kładkę, dzięki niej mozna stanąć na samej krawędzi przełomu. Niesamowite wrazenie - w okamgnieniu ubranie nasiąka wodą, w powietrzu wisi mgła wodna wzbudzona przez hektolitry przewalającej się w kaskadzie wody. Ryk wodospadu uniemozliwia jakąkolwiek rozmowę. Zastanawiam się, na ile solidna jest konstrukcja kładki...



Garganta kończy się trzecią kaskadą, wpadającą do dolnego nurtu rzeki, gdzie spienione wody powoli wytracają impet i po kilku kilometrach przeobrazają się ponownie w spokojną rzekę.

Z komercyjnych, ale wartych grzechu rozrywek polecam wynajęcie łódki - to element Macuco Safari. Płynie się nią dołem rzeki pod prąd, w stronę wodospadów. W miare zblizania się do cataratas nurt staje się coraz gwałtowniejszy, pojawiają się przełomy, wąskie gardła i głazy, które nasz sternik omija z imponującą precyzją. Kulminacją jest wizyta pod jednym z wodospadów, czyli zaliczenie gratisowego, ekspresowego prysznica. Po 2-3 sekundach takiej rozrywki znalezienie skrawka suchego ubrania graniczy z cudem. Ilekroć nasz sternik chce zawrócić łódź, strajkujemy. Udaje się jeszcze zaliczyć dwa inne wodospady. Rewelacja! Aparat na szczęście przezył schowany pod ławką i zawinięty w kilka foliówek.



Wieczorem wróciliśmy do hostelu, gdzie stoczylismy pojedynek bilardowy z Gibą. Polska przegrała z Brazylią. Co zrobić. Nasze smutki musieliśmy utopić w kilku butelkach Quilmesa.

Rano podjechaliśmy na Itaipu Dam - największą, do czasu uruchomienia Tamy Trzech Przełomów w Chinach, elektrownię wodną świata. Nieszczególnie urodziwa, ale robiąca duze wrazenie pod kątem mozliwości inzynierskich. Wybudowana blisko wodospadów, wygląda jak odpowiedź cywilizacji na ogrom i rozmach cataratas. Jest wspólna inwestycją Brazylii i Paragwaju - kraje dzielą się energią po połowie. O jej skali świadczy to, ze 25% wyprodukowanej energii pokrywa ponad 90% zapotrzebowania całego Paragwaju. Reszta zasila niespełna 1/3 Brazylii - kraju o powierzchni 8,5 mln km2. Jak podaje LP, tama ma długość 8 km, wysokość 200 m. Jej budowa kosztowała 18 mld dolarów. Z jednej strony - czysta energia, której konwencjonalne wyprodukowanie pochłaniałoby ponad 400.000 baryłek ropy dziennie. Z drugiej strony - 700 km2 zalanych terenów i trudne do przewidzenia zmiany w lokalnym ekosystemie.




Ruszyliśmy w drogę powrotną do Camboriu. Jak juz wspominałem, przez cały czas lało, było smętnie i nuząco. Przez całą noc mijaliśmy niekończące się miasteczka, cięzarówki i senne stacje benzynowe. Na jednej z nich starszy pan, ozywiony naszą wizytą, poczęstował nas kawą.

Z Blumenau, przez które przejezdzaliśmy, wiąze się ciekawa historia. Miasto zostało załozone na początku XIX wieku przez Hermana Brunona Ottona Blumenau, niemieckiego imigranta. Inicjatorem osiedlenia się Niemców w Brazylii był Dom Pedro I, zrobił to, aby rękami wdzięcznych przyjezdnych umocnić brazylijską (w zasadzie portugalską) państwowość na terenach południowych. Pretensje do tych terenów miały wówczas Argentyna i Urugwaj. Pokazuje to prawdziwe korzenie niemieckiej obecności w Ameryce Południowej, która dotąd kojarzyła mi się wyłącznie z emigracja nazistowską.
Blumenau w październiku staje się punktem centralnym wielkiej fety, według Giby drugiej po karnawale. To Oktoberfest. Tak! Oktoberfest. Myslałem, ze to zart - nijak nie mogłem pogodzić wizerunku egzotycznej Brazylii z bawarskimi zabawami ludowymi. A jednak - święto piwa jest na południu Brazylii bardzo popularne, trwa kilka tygodni i uczestniczy w nim mnóstwo osób. Z relacji Giby wynika, ze nie rózni sie specjalnie od niemieckiego pierwowzoru. Mamy więc niezliczone gatunki piwa, wursty, chatki grillowe stylizowane na stare górskie chałupy, stroje ludowe i jodłowanie. Nie mieliśmy okazji doświadczyć tych atrakcji, pozostała nam dzika radość na widok śniadych brazylijczyków ganiających po Camboriu w filcowych kapelusikach z piórkiem...

Mocno wykończeni dotarliśmy do bazy, czyli Balneario. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, aby dotankować samochód przed oddaniem go AVISowi. Zaczął mnie zagadywać gość z obsługi stacji, moje "nie mówię po potrugalsku" w ogóle go nie zniechęciło. Zadawał masę pytań i był zdziwiony, ze nie odpowiadam (przeciez skoro po portugalsku powiedziałem, ze nie mówię po portugalsku, to znaczy, ze jednak mówię po portugalsku). Z potem na czole próbowałem zrozumieć, co do mnie mówi. Dowiedział się, ze jestem z Polski więc z powagą nawiązał do Papieza potwierdzając, ze na innych kontynentach o rozpoznawalności naszego kraju wciąz decydują dwa symbole - JPII i Wałęsa. Gdy zorientował się, ze studiowałem dziennikarstwo, bardzo się ozywił. Rozejrzał sie dyskretnie, po czym podniósł do góry słuzbową koszulę i z dumą ukazał.... cztery sutki. Jak stwierdził (dołączył Giba, więc mógł tłumaczyć), to świadczy o jego wyjątkowości, a ja muszę obiecać, ze napiszę w Polsce o nim artykuł. Kompletnie zbaraniałem, kiwając głową wyraziłem niemą zgodę. Nasz nowy przyjacieł wpuścił koszulę w spodnie, uściskał nas, zazyczył sobie pozdrowić wszystkich Polaków, przykazał, aby zawsze kibicować Corinthians i zniknął. Tak zakończyło się spotkanie z Cara de Quatro Tetas.
Samochodu nie udało się oddać w terminie - biuro AVISa było zamknięte, dziewczyna nie odbierała telefonu. Denerwowaliśmy się (czego Giba nie mógł zrozumieć), ze będziemy musieli dopłacać i będą z tego problemy. Dziewczyna odezwała się po dwóch dniach przepraszając, ze wcześniej nie mogła - była zajęta. Dała nam jeszcze znizkę i przymknęła oko na połamany kołpak, a dwa dodatkowe dni mielismy gratis. Jak powiedział Giba - "we're in Brazil, she's brazilian, why are you surprised?". Kocham ten kraj.

Brak komentarzy: