piątek, 17 kwietnia 2009

Bs As

Ostatni tydzień poświęciliśmy na Buenos. To miasto chodziło za mną od dłuzszego czasu, atakował mnie dziwny magnetyzm miejsca, o którym właściwie nic nie wiedziałem.

Zastanawialiśmy się, jak tam dotrzeć - do wyboru mieliśmy samolot (szybko, drogo, wygodnie) lub autobus (taniej, dłuzej, równie wygodnie). Ze względów ekonomicznych i krajobrazowych wybralismy drugą opcję - oznaczała 400 reali i 25 godzin jazdy. Udaliśmy się na dworzec w Balneario po bilety. Pan w okienku poprosił o mój paszport, po chwili nerwowym gestem zwrócił dokument mówiąc, ze dane są niepełne i nie moze wystawic biletu. Brakowało daty urodzenia. Okazało się, ze za stronę tytułową wziął wklejkę z wizą białoruską. Ambitnie - nie zniechęciła go nawet cyrylica.

Podróz zaczęła się marnie - po przejechaniu 10 km okazało się, ze nawaliły hamulce. Sytuacja przerodziła się w sześciogodzinny, nieplanowany postój. Nikt się tym specjalnie nie przejął, jest coś cudownego w brazylijskim podejściu do czasu. To, co w Polsce zakończyłoby sie krzykiem, groźbami lub rękoczynami, tu było najzwyklejszą okolicznością, którą nalezy przyjąć z uśmiechem na ustach. Po godzinie pojawił się młody mechanik, który zanurkował w silniku i zniknął na dobre trzy godziny. W międzyczasie wykonano kilka kursów do sklepu po części, bez nerwów, spokojnym tempem. Mechanik po serii zabiegów uzdrawiających opuścił komorę silnika, spokojnie zapalił papierosa i wdał się w rozmowę z pasazerami. Na koniec wszyscy uściskali się, podziękowali ekipie za skuteczną akcję reanimacyjną i rozstali w pogodzie i dobrym nastroju.



Granicę brazylijsko - argentyńską przekraczaliśmy nad ranem. Pogranicznik zadawał nam pytania, my jak zwykle nie wiedzieliśmy, o co chodzi, jak zwykle nikt nie mówił w zadnym obcym języku - standard, przywykliśmy. Między słowami wyłapałem, ze brakuje mu karteczki, którą najpewniej otrzymaliśmy przy wjeździe do Brazylii. Gosia ją miała, ja nie - prawdopodobnie wyfrunęła z paszportu. Był to problem, poniewaz ilość karteczek nie była zgodna z ilością pasazerów. Szczęśliwie wizja zmudnego i długotrwałego wyjasniania sprawy na tyle zniechęciła urzędnika, ze w końcu wbił stempel w paszport i przykazał, aby pilnować karteczek w przyszłości. Pieczątka pojawiła się w rubryce "children", co uznałem za przepowiednię - moje przyszłe dzieci muszą przyjśc na świat w Brazylii. Na kolejnych granicach celnicy konsekwentnie wbijali stemple w tej samej rubryce.

Przejście graniczne miało senny, prowincjonalny klimat, kojarzyło mi się z granicami w Meksyku, obrazami malowanymi w amerykańskich filmach. Mijała je masa starych, ledwo trzymających się kupy amerykańskich wraków, rdzewiejących cięzarówek i starych garbusów. Wewnątrz zazwyczaj znajdował się komplet pasazerów, zazwyczaj wszyscy naraz palili, więc rozpoznanie twarzy stanowiło spore wyzwanie dla straży granicznej. Po przejściu kręciła się masa bezpańskich psów - samobójców, które pędem wbiegały pod koła ruszających samochodów zmuszając kierowców do karkołomnych manewrów. Hordy kundli ujadały przy tym bez przerwy.

Późnym popołudniem, po 31 godzinach, dotarliśmy do Buenos Aires. Jedną z tanich i wszechobecnych taksówek dotarliśmy do hostelu w San Telmo. Doskonałe miejsce - blisko ścisłego centrum, jednak w dzielnicy, której szczęśliwie nie dotknęły pocztówkowe renowacje. Stare, piękne, czasem walące się kamienice, pełne klimatu podwórka, wszechobecne graffiti, małe, undergroundowe sklepiki, knajpy, bary i winiarnie. Po zmierzchu dzielnicą rządzili cartoneros, spadek po kryzysie ekonomicznym - ludzie zyjący z tego, co juz niepotrzebne innym.

Sam hostel (Hostel Inn tango City) powstał w ciekawie zaaranzowanej starej kamienicy - mamy więc marmurowe schody, piękne, kute poręcze, przy tym krwistoczerwone ściany i nowoczesną aranzację. Wszystko razem tworzy klimat błyskawicznej adaptacji - po chwili czuliśmy się jak u siebie.



Juz pierwsze minuty spędzone w Argentynie zrodziły we mnie natręctwo myśli o steku i czerwonym winie, więc pierwszy dzień zakończyliśmy w kameralnej parilli na Estados Unidos. Była wołowina, był pyszny cabernet, było poczucie, ze wyjazd do BA był najlepszym pomysłem naszej południowoamerykańskiej eskapady.

Następnego dnia wstaliśmy rano, zjedliśmy hostelowe śniadanie (bułka z dzemem) i ruszyliśmy do miasta. Naszym sposobem na Buenos było przemierzanie miasta w każdą stronę na własnych nogach. Dzięki temu, mając niespełna 3 dni na miejscu, sporo zobaczyliśmy. Dziennie pokonywaliśmy kilkanaście kilometrów, zapuszczając się w niezliczone zaułki, małe uliczki i wielkie aleje. Ta metoda miała minusy - wieczorem musieliśmy trzymać nogi w górze, rano nogi nie współpracowały, ale mimo wszystko było warto.



BA robi wrazenie juz od pierwszych minut. Europejczyk czuje się w nim dziwnie znajomo - architektura, układ ulic, ludzie, wszystko przypomina europejskie miasta. Gdy jednak spojrzy się głębiej, kazdy z tych elementów ma swoją wyrazistą specyfikę. Architektura to mieszanka róznych spotykanych w Europie stylów, wzbogaconych o detale o lokalnym charakterze. To sprawia, ze efekt końcowy jest niepowtarzalny. Dla mnie, laika, było to po prostu ciekawe - wyobrazam sobie, ze znawca tematu dostawałby w BA nieustannych wypieków.




Budynki w róznym stanie technicznym tworzą piekną kompozycję - ścisłe centrum jest zadbane i odrestaurowane, z pozoru nudniejsze. Spacer po Microcentro oraz Congreso y Tribunales pozwala jednak przyjrzeć się pięknej architekturze, przebić się w tłoku Floridy, gdzie pośród niezliczonych sklepów na kazdym kroku napotyka się sprzedawców artykułów wszelakich, którzy przekrzykując się tworzą swoistą melodię tej ulicy.

Mozna tez poobserwować pędzących we wszystkich kierunkach ludzi z lokalnego city. Tu jest najbardziej europejsko.



Dzielnice peryferyjne są niedoinwestowane, ale dzięki temu widać w nich więcej prawdziwego zycia - krzątających się mieszkańców, małych, teoretycznie niemających racji bytu sklepików, starych, pięknych amerykańskich samochodów. Takie było nasze San Telmo.



Jeszcze inny klimat proponuje Recoleta - spokojna, prestizowa dzielnica, której sercem jest zjawiskowy cmentarz. Tworzy on "miasto w mieście" - nie ma na nim grobów, które spotykamy na znanych nam cmentarzach. Znajdują się tam wyłącznie grobowce, poprzecinane prostopadłymi alejami. Przypomina miasto w mikroskali. Rozmach niektórych grobowców świadczy o tym, ze chowano tam wyłącznie lokalną elitę. W jednej z alejek napotykamy grób Evy Peron, który jest głównym kierunkiem obieranym przez turystów odwiedzających Recoletę. Co ciekawe, usłyszeliśmy, ze Madonna wcielając się w jej rolę powaznie poirytowała Argentyńczyków - Eva jest dla nich postacią tak wazną, ze uznali to za świętokradztwo...




Barrio Norte to z kolei sieć niezliczonych, ciasnych uliczek z stekami skepów, barów i restauracji. W dzielnicy dominuje szeroka, wiecznie zatłoczona Avenida Santa Fe - aleja prowadząca do Palermo, prestizowej, nieco snobistycznej dzielnicy mieszkaniowo-sklepowo-knajpowej. Uliczki otaczające Plaza Palermo Viejo skrywaja dziesiątki małych sklepików przedziwnych marek odziezowych, których zapewne nie da się spotkać w zadnym innym miejscu na świecie. Raj dla osób lubiących oryginalny outfit. Wszystkiemu towarzyszy niska, kameralna zabudowa i wolno płynący czas. Moje skojarzenia kierowały mnie w stronę Saskiej Kępy, moze nieco na wyrost.

Turystyczne La City z Plaza de Mayo i Casa Rosada jest ładne, ale zachwyca najmniej. Ciekawiej robi się w kierunku południowym, idąc przez Montserrat do San Telmo. Więcej chaosu, więcej ruiny, mnóstwo przyjemnego klimatu dzięki undergroundowym sklepikom z mydłem i powidłem, małym lokalnym restauracjom, antykwariatom i wszechobecnym starym samochodom. Pierwsze skojarzenie to Barrio Alto w Lizbonie, tu jednak jest jeszcze ciekawiej, moze za sprawą latynoskiego ducha chaosu, który podwyzsza temperaturę... Oprócz tego w San Telmo, konkretnie w La Brigadzie jadłem najsmaczniejszy stek świata, a takich rzeczy łatwo się nie zapomina.

Wieczorem, jak kazdy znajdujący się w BA turysta, szukaliśmy tanga. Trafiliśmy do Confiteria Ideal, pięknej, stuletniej sali balowej, która czasy świetności ma juz ewidentnie za sobą. Usiedliśmy z boku, aby poprzyglądać się tancerzom. Mimo, ze do tego miejsca ciągną pochody turystów, a samo tango zapewne odbiega od prawdziwego, dostępnego w małych, nieznanych lokalach - i tak nas zachwyciło. Mam nadzieję, ze łatwo się zarazić.


Brak komentarzy: